Smoczyński spojrzał na nią surowo. Usta wykrzywił mu ironiczny wyraz.
— Czy ty myślisz, że jestem żebrakiem i pozwolę matce iść na łaskę do Prokopyszcz, pod dumny dach kniazia Olelkowicza?! — wybuchnął.
— Jasiu, co tobie?...
— Mylisz się Andziu i, nie znasz mnie, na takie upokorzenie nigdy bym się nie zdobył za żadną cenę! Co innego twoja opieka nad mamą, tą łatwiej mi znieść, ale kłaniać się jasnemu panu na Prokopyszczach, Dubowie z przyległościami...
— Jasiu, opamiętaj się! Teraz ja powiem, że ty nie znasz Andrzeja, źle, niesprawiedliwie go sądzisz.
— Wszystko jedno! Z chwilą, gdy wyjdziesz za mąż, zmienią się warunki nasze. Choćby matka miała ucierpieć na zdrowiu, zabiorę ją do Moskwy, może nawet już tej jesieni.
Tarłówna zwiesiła smutnie głowę. Zrozumiała, że upragniony i oczekiwany przez nią fakt zaślubin Andrzeja, dla Jasia i jego matki stałby się wyrokiem.
Więc i tu jej szczęście ma wrogów. Ogarniało ją rozdrażnienie.
— Matka twoja nie przeżyłaby takiej podróży i mieszkania w Moskwie — rzekła opryskliwie.
— W takim razie zostanie w Smoczewie na opiece Butkowskiej — burknął Jan.
— A ty?...
— Ja?... Och nie. Są rzeczy nad siły ludzkie, teraz trzyma mnie obowiązek, jak łańcuch wyjącego psa. Nieprędko oswoję się do takiego stopnia, aby módz tu zamieszkać.
— Z czem się masz oswajać?
Popatrzał na nią zdziwiony.
— Mniejsza o to! — sarknął gniewnie — nie powinienem był tu wogóle przyjeżdżać, znagliły mnie listy matki błagające, rozpaczne i zmusiła mnie własna, niepojęta, przeraźliwie despotyczna tęsknota. Musiałem, musiałem zagłuszyć w sobie wszystko i podążyć tam, dokąd mnie wołała. Gdy otrzymałem list pana Kościeszy, ofiarowujący mi posadę, leciałem jak wariat bez zastanowienia, tylko z tym jedynym obrazem w duszy. Nie wiem, jak przebyłem egzaminy, jak je skończyłem, żyjąc już tylko nadzieją, że... ujrzę... że będę tu, że zmiażdżę nareszcie całoroczną mękę, że zaspokoję pragnienie serca samym widokiem,...że jak niewolnik...
Zachłysnął się. Jęknęło mu w piersi łkaniem.
Andzia nagle zrozumiała wszystko, szła cicho, nie śmiąc podnieść na niego oczu. Jaś mówił dalej stłumionym głosem.
— I...przyjechałem po to, by mękę swoją zwiększyć stokrotnie, by ją przedłużyć, rozciągnąć na całe życie. Nikt mnie nie ostrzegł, co tu zastanę, bezlitośnym bywa los. List pana Kościeszy z propozycją posady wydaje mi się ironją, umyślnem
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/188
Ta strona została skorygowana.