szyderstwem, aby mnie zgnębić, aby mi wskazać całą nędzę mego stanowiska. Muszę patrzeć, być widzem własnego dramatu duszy i nawet się nie zająknąć, przeciwnie, dla ocalenia pozorów mieć pogodny humor...
Umilkł. Andzia nie patrząc nań odczuwała, że łamie się z sobą, że pragnąłby wypowiedzieć więcej, a jednocześnie karci się za to, co już wyjawił. Tarłówna nie wiedziała co z sobą począć. Runęła złuda, że odnajdzie w nim brata, utworzyła się pomiędzy nimi przepaść bez dna.
Oboje równocześnie zdali sobie sprawę zupełnie jasno, że nie mają sobie nic więcej do powiedzenia, obojgu zaciężyła sytuacja nieznośnie. U niego wybuchnął żal, że wyrzekł te słowa, że zniweczył dotychczasowy stosunek z nią oparty na własnej męczarni, ale na jej nieświadomości. Ona poczuła w swem sumieniu gorycz niezmierną, zbudził się w niej wyrzut, że przedtem go nie odgadła i, że zrodzone przed rokiem wątłe przeczucie jego miłości stłumiła tak prędko, nie wierząc w nie. Ale cóżby to pomogło? świadomość uczuć jego nie zniweczyła by wszakże jej miłości do Andrzeja. Tamto musiało się stać, tamto jest mocarne ponad wszystko. Cóż ona mu teraz odpowie, czem go uspokoi, jaką radę poda?... Ach! już lepsze milczenie, każde słowo może być teraz dla niego szyderstwem, nawet najserdeczniejsze, może mieć brzmienie odmienne i źle odczute.
Szli obok siebie bezwiedną gnani siłą, by jaknajprędzej się rozejść, bali się własnych słów, lękali spojrzeń. Gdy podbiegł do nich Januszek nie mówili również nic, na wszelkie pytania malca Jan kiwał głową bezmyślnie jakby nierozumiejąc. Janusz spytał obcesowo.
— Cóż to zaniemówiliście, że słowa z was nie można wydębić, a możeście olśnęli? Mówił owczarz Matwiejek, że jest taki duch co się w muchę zmienia i jak siądzie na oczach to człowieka olśni.
Nie otrzymawszy odpowiedzi malec wzruszył ramionami, i popędził znowu goniąc psy.
Jan myślał:
...Olśnęliśmy oboje, tylko ja już dawno, dawno... ona zaś na Krasnej duszohubie...
Podchodzili do zabudowań dworskich. Wtem Jaś wciągnął Tarłównę gorączkowo w otwartą furtkę ogrodu. Gdy stanęli wśród łopianów i krzewów dzikich, porwał obie jej ręce z przytłumionym okrzykiem.
— Andziu, po co ja ci to wyznałem wszystko!? tyś nawet wiedzieć nie powinna o ranie, która we mnie jątrzy. Ty... ty... sama cierpisz strasznie, bo i twoja... miłość ma okowy, po co ci jeszcze... to moje nieszczęście...
Rozpłakał się, pochylił głowę nisko, aż do kolan Andzi zgarbiony jak chłop... i szlochając upadł na ziemię, całując jej stopy.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/189
Ta strona została skorygowana.