Minęło kilka dni. Do gabinetu Kościeszy wszedł lokaj niosąc list na tacy. Pan Teodor wziął go w rękę obojętnie.
— Skąd to?...
— Przywiózł kozak jaśnie pana Olelkowicza.
Kościesza drgnął.
— Czy przyjechał... tylko z tym listem?...
Służący zająknął się, spuścił oczy.
— Mów!... — krzyknął na lokaja.
— Jest list do panienki i... kwiaty.
— Idź precz, odpowiedzi nie będzie.
— Kozak powiada, że kazano mu czekać na odpis.
— Nie będzie! Rozumiesz?!
Służący odszedł w milczeniu, dziwiąc się niezmiernie, że pan nie czytając listu już wydaje taki wyrok.
Kościesza wolno otworzył kopertę, sprawdził podpis Andrzeja i czytał z twardym, ostrym wyrazem twarzy:
Pragnę pomówić z panem w wiadomej, bardzo ważnej, jedynej dla mnie sprawie, proszę oznaczyć miejsce, dzień i godzinę spotkania, stawię się z akuratnością. Mam nadzieję, że Szanowny Pan nie odmówi mi tego, liczę na Jego honor i sądzę, że się nie zawiodę. W razie przeciwnym, zmuszonym będę postąpić bardziej stanowczo, gdyż cel mój musi być spełnionym.
Z uszanowaniem
Kościesza odłożył list i długi czas siedział nieruchomy, z zamkniętymi oczyma jakby śpiąc. Przeżuwał w sobie gniew i niepokój. Jakież to będą te jego kroki bardziej stanowcze, o których pisze? — myślał — i groźba: „cel mój musi być spełniony“. Co on zamierza, co z tego wyniknie?...
Przyczytał list jeszcze raz, niepokój rósł, ale i zawziętość wzmagała się. Nie odpisze ani słowa i tem samem widzenie się z Olelkowiczem nie będzie miało miejsca. Po co... na co?... wymówił mu dom, zatem — Andrzej tu nie przyjedzie, poznał go już na tyle, że jest tego pewny, on zaś — Kościesza, — nie