Powrócił do swego gabinetu i zadzwonił.
— Czy kozak już odjechał?....
— Tak.
— Rozkazuję ci, że jeżeli jeszcze raz przyjedzie z listem i kwiatami, przepędzić go bez meldowania mnie.
— Jakto... przepędzić kozaka dworskiego z Prokopyszcz? — jęknął przerażony sługa.
— Słyszałeś ośle rozkaz?! Dwa razy nie powtarzam. Jeśli odtąd kozak choć raz jeszcze dopuszczonym będzie do dworu, ty pójdziesz won ze służby, a teraz... precz mi z oczu.
Przez kilka dni następnych pan Teodor żył w podnieceniu, w werwie zdobywczej. Łagodnie lecz z absolutnym naciskiem znowu namawiał Andzię, aby jechała z nim zagranicę, działał na jej wyobraźnię pięknemi obietnicami malowniczych podróży, lecz spotykał się stale z niezłomnym uporem dziewczyny.
Rozdrażniało to Kościeszę, lecz tem bardziej utwierdziło w przekonaniu, że trzeba presję wywierać i Andzię wywieść z Turzerogów jaknajprędzej.
Pewnego dnia, gdy Kościesza zajmował się w kancelarji, był to bowiem dzień przyjmowania interesentów, rano o dziesiątej, służący zaanonsował Tarłównie Hadziewicza, administratora Toporzysk i Drakowa. Andzia lubiła go niezmiernie, wybiegła do salonu na spotkanie. Powitała radośnie starego człowieka, aż rozjaśniła się jego poważna, surowa twarz. Patrzał na dziewczynę długo, uważnie i rzekł z niepokojem:
— Zmizerniała pani bardzo, oczki podsiniały, jeszcze czarniejsze, liczko zbladło, czego detyno turbujesz się?...
Andzia spuściła oczy.
— Moja żona przysyła pani uściśnienia, zawsze miłuje panią bardzo, wspominamy sobie często, jak dwa lata temu była u nas w lecie i dom nasz rozweseliła, jak ptaszeczek. Czemuż to serce w tym roku nie przyjechali?...
— Tak się złożyło, trochę daleko do Toporzysk, nigdzie nie wyjeżdżam. Co tam słychać u państwa, czy kwitły azalje? a Słucz jak wygląda?...
— Azalje... a jaż przysłał tobie detyno całe dwa kosze tych kwiatów, z żoną my je pakowali, ale czy gajowy dobrze dowiózł, to już niewiem.
— Prawda, zapomniałam, dziękuję panu.
— A Słucz cóż... toczy fale, bindugi z drzewem po niej płyną, w tym roku dużo flisaków było, szły i szły tratwy. Taka sama Słucz, jak i zawsze rozhulana i bujna, a młoda, płynie jak wstążka, nie tak, jak wasz rozlany Styr.
— Niech pan nie mówi i tu ładnie. Zna pan Wilczary?...
— Znam, czemuż nie. Piękne są, ale takich azalji nie macie, to już przyrodzenie tamtej ziemi, nad Słuczą.
Myśmy niedawno powrócili z Wilczar, chyba nigdzie nie
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/193
Ta strona została skorygowana.