tam. Raz usłyszała mocne głosy, widocznie podniecone; organ Andrzeja i straszny, żelazny wark Kościeszy. Zerwała się jak strzała chcąc biec do nich, ale Hadziewicz zatrzymał ją przemocą.
— Nie puszczę detyno, ty tam niepotrzebna. Cisz... cisz... serdeńko!...
Andzi zdawało się, że ta rozprawa nigdy nie będzie miała końca. Hadziewicz nie mógł sobie z nią dać rady. Wreszcie w gabinecie ucichło, po chwili usłyszeli turkot. Przez okno zobaczyli powóz Olelkowicza podjeżdżający do bocznego ganku, wyłącznie dla interesentów, skąd było osobne wejście do poczekalni i gabinetu Kościeszy.
Ze schodów zbiegł szybko Olelkowicz, lokaj sprowadzał starszego pana do powozu. Tarłówna nie mogła dojrzeć twarzy Andrzeja, poznała jedynie po ruchach, że był wzburzony.
— Odjeżdżają! — krzyknęła jak w obłąkaniu — to już po wszystkiem, po wszystkiem...
Zaniosła się okropnym płaczem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Gdy powóz ruszył, Konstanty Olelkowicz — rzekł ze zgnębieniem:
— Nie miał żadnych argumentów. A jednak?... Straszny człowiek! W tem jest prywata; osobisty, haniebny cel. Przejrzałem go na wylot... Tylko to! Ale... tem okrutniejsze. Co teraz?...
Andrzej spojrzał na stryja wściekle.
— Jej się nie wyrzeknę! Tembardziej i jak najprędzej wyrwę ją stąd. Dosyć polityki! Z podłością postępuje się bez żadnych względów.
— Co zamierzasz uczynić?...
— To co mi już jedynie pozostaje. Wyczerpałem się.
Będę spieszył, bo on ją wywiezie.
Nagle zerwał się, stanął w powozie, wzniósł do góry krzepkie ramiona i z zapałem, z szalonym wybuchem temperamentu huknął głośnym, zwycięskim okrzykiem.
— Nie zdzierżysz mi panie Kościesza!... Nie zdzierżysz!...