— Musi! krótko i stanowczo... musi!...
Tarłówna zapłonęła jak pochodnia, zdawało się, że krew ją zaleje, że tryśnie z niej ogień. Wyrzuciła z szalejącej piersi wrzące słowa.
— Nigdy! to nie prawda! On się nie zgodzi, on się nie wyrzeknie mnie!... Zanadto się kochamy... aby czyjaś wola nami rządziła. Ojczym nie może nam zabronić pobrania się. Jakie powody... jakie powody?... proszę mówić!... nie ma żadnych, wszystko za nim przemawia. To nieuzasadniony kaprys...
Kościesza wstał...
— To moja wola, nie kaprys. Rozumie panna?! Nie wyjdziesz za niego, bo ja nie pozwolę. Więcej już go nie zobaczysz. Wyjeżdżamy stąd na cały rok, może na dłużej. Olelkowicz zrozumiał, że wszystkie jego zabiegi poszły na marne. Zrozumiał nareszcie, przekonałem go.
— Kłamstwo! — krzyknęła Andzia — Andrzej nie dał się przekonać.
— Więc musi uledz.
— Nie ulegnie napewno!
— Moja wola złamie go.
— Ani Andrzeja, ani mnie, proszę wierzyć.
Kościesza dramatycznym ruchem załamał ręce. Uderzył w inny ton.
— Jakaś ty łatwowierna!... I cóż zabijesz się, jeśli on cię szukać więcej nie będzie?... On się zgodzi z koniecznością, a ty sama będziesz za nim kopje kruszyła?...
— Powatrzam nie grajmy komedji — zawołała — wiem co sądzić o Andrzeju i ojczym również wie to dobrze. On nie ustąpi!
— I ty dziewczyno myślisz, że on cię kocha tak szalenie, że chodzi mu tylko wyłącznie o ciebie! Ach idealistko!...
— Już i ten zwrot znam dobrze, nieraz się powtarzał. Andrzej jest odemnie dwukrotnie bogatszy, jeśli oto chodzi. A zresztą ufam Andrzejowi więcej... niż wszystkim. Nic tej wiary nie zniweczy w mej duszy, to daremne.
Kościesza wyprostował się dumnie.
— Ach, więc mu wierz, ale żoną jego nie zostaniesz! Był u mnie, był ze swym stryjem, obaj parlamentowali zazwięcie, stary prosił, żądał argumentów, dlaczego nie pozwalam, młody rzucał się jak lew, chciałem chwytać za rewolwer przed tym twoim ukochanym... Ha, ha, ha!... Cóż się stało?... odjechali z kwitkiem, nie dałem żadnych wyjaśnień, nie wyjawiłem powodów.
— Bo ich niema! — krzyknęła Andzia przez łzy.
Kościesza z wykrzywioną zwierzęco twarzą chwycił ją za ręce i ścisnął jak w kajdanach. Zasyczał tuż nad nią.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/200
Ta strona została skorygowana.