Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/201

Ta strona została skorygowana.

Tak, tak... bo ich niema! Żadnych niema, a pomimo to ja nie pozwalam. Rozumiesz mnie teraz?!
Tarłówna rozpłakała się.
— Nic... nic nie pomoże... — łkała — nie wydrze mi ojczym serca, zawsze kochać Andrzeja będę całą duszą, całem... całem sercem... i choćby mnie więzili... choćbym umierała tylko on... tylko Andrzej... mój... mój...
Wyrwała ręce z uścisku Kościeszy i zakryła oczy. Szlochając podniosła głowę do góry, usta jej mokre, paliły się żarem i rozwarte lekko dyszały namiętną rozpaczą. Przegięta w tył jak dziecko płaczące, ukazywała w całej świetności smukłą, a toczoną jakby ręką snycerza figurę dziewczęcą, uwypukliła się w tym ruchu, drobna a kształtna pierś jej i z szybkiego oddechu falowała ślicznie. Czar bił od niej potężny, nawet płacz jej miał urok wyłączny. Świeżość, krasa niewysłowiona cudnej płaczki podziałała na Kościeszę. Skoczył jak ugodzony. Zahamował się, ręce mu drżały, twarz zeszpecił konwulsyjny skurcz. Posunął się do niej ze zniżoną na dół głową, z oczyma zbielałemi i jakby we mgle, usta dziwnie rozsunięte bydlęcy miały wyraz. Był jak potworny tur zbliżający się złowrogo do swej ofiary. Drżał cały, podniecony bez granic, wargi mu zsiniały, czoło osiadły gęsto sino czerwone sznury żył, policzki skłębiły się w jeden wstrętny węzeł. Blado szary, jak glina, lśnił potem, przerażał wyglądem. Zmagał się z sobą demonicznie, trzymał samego siebie na mocnym łańcuchu, ale szarpał go, gryzł z wściekłości, topił tę zaporę w ogniu własnej krwi, gigantycznie rozkipiałej, rozbestwionej do okrucieństwa. Drażniły go pęta.
I... zerwał hamulec. Z pomrukiem zdławionym rzucił się na Andzię, jak wąż boa dusiciel, zamknął ją silnie w swych ramionach, zgniótł, ogarnął całą, że nie mogła krzyknąć, ani oddychać. W pierwszej sekundzie straciła jakby przytomność, lecz wnet myśl obłędna zawirowała w jej głowie, że on ją chce dusić, że ginie... Szarpnęła ramiona, bez skutku, ściskały ją jakby żelazne klamry.
Jęknęła boleśnie. A w tem twarz jej sparzył rozpłomieniony oddech jego i, spadły na nią gwałtowne pocałunki dyszących warg. Spadały na oczy jej, na policzki, czoło i porwały z dziką pasją usta jej dziewicze.
Wówczas pełna wstrętu z całej siły pchnęła go, ale nawet się nie zachwiał, zdusił ją ponownie i usłyszała jego szatański świszczący szept.
— Nie dam cię nikomu... zostaniesz ze mną na zawsze. Jutro jedziemy zagranicę, czy chcesz, czy nie chcesz, wszystko jedno! tyś moja i dla mnie!... tylko dla mnie!... Nikt mi cię nie wydrze!...
Tarłówna krzyknęła przeraźliwie, słowa Lory Smoczyńskiej wypowiedziane w Wilczarach zahuczały w jej mózgu huraga-