nem. Z niebywałą zręcznością wyślizgnęła się dołem z jego ramion jak węgorz, i, prysła z pokoju.
Kościesza stał pół martwy, nagłe opamiętanie skalpowało mu głowę zimnym nożem przerażenia, poczuł bezmierne osłabienie, ból przemożny rozsadzał mu skronie, zachwiał się w kolanach. Zrobił parę kroków i ciężko padł na jakiś fotel. Przedmioty latały mu przed oczyma.
— Czy ja jestem chory?... Ja... chory?...
Rękę podniósł do czoła, ale i ramię zwisło mu bezradnie.
Złożył dłonie na kolanach i siedział cicho, czekając, aż minie odrętwienie. Pogrążył się w przykrej kontemplacji własnej, brutalnej nieostrożności.
— Za wcześnie wybuchłem... to źle... — kołatała myśl głucha.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Hańdzia jednym pędem, bez tchu wpadła do ciotki Smoczyńskiej. Zastała tam Jasia, przestraszyli się jej wyglądu.
— Czy Hadziewicz pojechał?... — krzyknęła.
— Hadziewicz odjeżdża po obiedzie. Co tobie Andziu?...
— Gdzie on jest?...
— W stołowym pokoju rozmawiał z panną Eweliną.
— Idź i proś go do mnie, ale zaraz.
Smoczyński wyszedł szybko.
Andzia zadyszana przypadła do ciotki.
— Ciociu, nie mogę teraz, ale jeśli zechcesz przyjeżdżaj do Toporzysk.
— Co tobie? Zwarjowałaś Anka?...
— Ach ciociu, okropność! Boże ja na prawdę oszaleję!...
Zapłakała rzewnie.
Powrócił Jan z Hadziewiczem. Tarłówna pobiegła do starego.
— Panie drogi, na obiad nie czekamy, jedziemy zaraz, natychmiast.
— Dokąd?...
— Do Toporzysk. Proszę o nic nie pytać, tylko prędko..., prędko!... Inaczej nie mogę, to jedyny ratunek. Bóg mi pana zesłał, to opieka mamy nademną...
— Ależ detyno, serdeńko...
— Jedziemy natychmiast! Niech pan każe zaprzęgać prędko, bezzwłocznie!... Zaklinam na pamięć mej matki, proszę śpieszyć. Niechże mi pan będzie opiekunem! Na miłość Boską prędzej.
Hadziewicz nie pytał więcej, zrozumiał i spiesznie wyszedł.
Tarłówna wzięła Jana za rękę.
— Jasiu wierz mi, nie mogę inaczej, jutro byłoby za późno, siłą chce mnie wywieść za granicę. Jeśliby tu jaka... przy-