Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/203

Ta strona została skorygowana.

krość wam od niego, o niczem nie wiecie... pamiętaj.
Uścisnęła Jana, ucałowała ręce zdumionej ciotki, pobiegła cicho do garderoby po ubranie i gdy żegnała się z panną Eweliną, zupełnie nieprzytomną ze strachu, wpadł Hadziewicz.
— Konie czekają koło bramy ogrodowej, nie kazałem tu podjeżdżać, bo może...
— To dobrze, bardzo dobrze!...
Wyszła śpiesznie. Za chwilę czwórka tęgich cugantów w obręk do bryczki bałagulskiej zaprzężonych gnała wyciągniętym kłusem w stronę najbliższej stacji kolejowej.
— Kiedy będziemy w Toporzyskach? — spytała Tarłówna.
— Jeśli zdążymy na kurjer o czwartej, to jutro rano około dziewiątej, staniemy na miejscu.
— Musimy zdążyć koniecznie. Ach, to byłaby katastrofa, gdyby nie...
— I tak będzie katastrofa. Nie zazdroszczę tym, co zostali w Turzerogach. Tam się zrobi piekło.
Andzia modliła się cicho.
— Ale powiesz mi detyno... jaki powód tego skandalu? — spytał Hadziewicz szeptem. — Bo to serdeńko zawsze skandal. Powiesz mi...
— Powiem jak ojcu rodzonemu.
— Niech cię Bóg błogosławi. Zanim nas pan Kościesza uwolni z Toporzysk, będziemy dla ciebie z moją żoną, — ojcem i matką.