Toporzyskach, odbyło się chłodno i ceremonjalnie. Andrzej wytwornie spokojny, lecz sztywny, czuwał bacznie i Kościesza to zauważył, młody pan trzymał go jakby na munsztuku. Andzia widziała na twarzy ojczyma inny wyraz niż w oczach, prawie stale nieco zmrużonych. Twarz miał przymusową, nieźle jednak udaną uprzejmość, psuły ją cynizmem skrzywione usta, lecz cała otchłań obrazy i okrutnej złości była w przysłoniętych źrenicach. Zdobył się nawet na słowa, wypowiedziane szczególnym tonem protekcji łaskawej, ironji, pobłażania i niby dobrodusznej bezradności.
— Tak państwo... obcesowo do siebie dążyli... tak romantycznie... że... poniekąd przekonałem się do... waszych zamiarów i... zezwalam.
... Pobłogosław... ojczyku... opiekunie kochający... Benedicatum!... Hi, hi, hi!... szydził złośliwy demon.
Lecz nikt nie żądał takiej parodji. Andzia odczuła, ile kosztują Kościeszę te słowa, jego zgoda i przyjazd. Trochę pożałowała go nawet.
Czy on to robi dla mnie, czy dla świata?... — myślała..
Olelkowicz nie łudził się, uważał to za pozór konieczny.
Gdy Kościesza wziął Andzię za rękę i chciał ją pocałować, w czoło, wyprężyła się tak, że ledwo musnął ustami jej włosy.
Z Olelkowiczem podali sobie ręce jak dwaj gentlemani, którzy się pierwszy raz widzą i już sobie nie ufają.
— Życzę szczęścia — mruknął Kościesza, ale zamiast słów usłyszeli tylko lekki szumek z jego ust. Rzekł jeszcze:
— Mam nadzieję, że oboje nacieszywszy się tą sielanką, nad Słuczą powrócicie do Turzerogów. Tak wypada. Można i tam robić projekty matrymonjalne.
— Raczej oznaczyć dzień ślubu — poprawił Olelkowicz.
Kościesza zaciął usta.
Andzia miała jeszcze ważną prośbę do ojczyma, pragnęła zatrzymać Hadziewicza w Toporzyskach, lecz ponieważ z tej kwestji mogłaby się wyłonić drażliwa sprawa rąbanego lasu, Andzia zatem, wiedziona wrodzoną delikatnością, postanowiła rzecz odłożyć do czasu tembardziej, że Hadziewicz dopiero za parę miesięcy miał być uwolniony. Andzia instynktem czuła walkę Kościeszy, jego przełom. Miał już dosyć upokorzenia, nie dodawać mu więcej. Dziewczyna, będąc z natury łagodną i łatwo zapominającą wszelkich uraz, szczególnie teraz, pod wpływem rozkwitu swego szczęścia, chciała, aby dokoła było jasno i spokojnie. Dość rozterek, tęsknoty, dość smutnych i bolesnych przejść. Serce jej nurzało się w szczęśilwości niezmiernej, więc rozszerzyć tę promienność na otoczenie i już niech niezmącona panuje pogoda. Na różanych jej ustach, jaśniał uśmiech cudowny, oczy czarne błyskały radośnie, pełna była ponęt słodkich i jak urocza pieśń melodją tchnęła.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/214
Ta strona została skorygowana.