Do Kościeszy straciła zaufanie raz na zawsze, unikała go z zabobonną obawą, i nie mogła już nazywać ojczymem, tytułowała go panem od pierwszej chwili spotkania w Toporzyskach. Tak pozostało.
Przebyli jeszcze kilka dni nad Słuczą, gdyż Kościesza chciał do końca utrzymać wszystkich w mniemaniu, że przyjechał nietylko po Andzię.
Sprawdzał rachunki, zwiedzał majątki, zostawiając narzeczonych samym sobie, za to przynajmniej mogli mu być wdzięczni. Śledził ich jednakże w skrytości.
Wszyscy razem powrócili do Turzerogów. Ślub naznaczyli za dwa miesiące w końcu listopada.
Kościesza nie mieszał się do niczego, pozostał na boku.
Andrzej przyjeżdżał do narzeczonej co drugi dzień, wówczas przebywali ciągle z sobą, snując rozkoszne plany przyszłości. Do Smoczewa nie zaglądali, krępowała Tarłównę obecność Jana, tylko gdy nie było Olelkowicza, Andzia pielęgnowała ciotkę, przesiadując u niej całymi dniami.
Z Andrzejem unosiła się w cudne roztocze. Łączyła ich jednakowa bujność temperamentu, zapał młodzieńczy, wiara w ideały własne, szczytne poloty duchowe i bogate w fantazję marzenia. Andzia pragnęła być nietylko dobrą żoną dla Andrzeja, lecz i znającą doniosłe swe stanowisko obywatelką kraju, położonego na kresach, zatem wymagającego tem więcej kulturalnych idei. Kochali oboje lud wołyński i marzyli o tem, że wniosą w tę czerń dużo światła, dużo nieznanych tam dotąd przewodników cywilizacji. Razem tworzyli piękne projekty, kończąc je zawsze zapatrzeniem się we własne serca. Gubili się w swych oczach, niekiedy odnajdywali usta, rozkosz syciła ich wtedy hojną czarą.
Kościesza nie patrzał, był obojętny, zimny granitowym chłodem.
Ale widział i czuł wszystko.
Myśli jego, błądzące pod czaszką, mógł odgadywać tylko złośliwy demon, prześladujący go stale.
Ktoś, ktoby go obserwował pilnie, zauważyłby może w jego półprzymkniętych źrenicach złowrogi kolec, łyskający... jak lśnienie sztyletu.
Nie gasnął, przeciwnie, nabierał mocy na swe ostrze stalowe.
Pewnego dnia podczas bytności Andrzeja, narzeczeni powróciwszy ze spaceru, poszli do salonu. Kościesza zakradł się cicho do sąsiedniego gabinetu, idąc po dywanach bez szmeru. Stanął opodal drzwi i z poza portjery śledził Andzię i Andrzeja.
Grali i śpiewali pieśni małorosyjskie, czasem tęskne, lub szumne jak wicher stepowy.
Kościesza słuchał.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/215
Ta strona została skorygowana.