Nagle urwała się pieśń, Andrzej zawołał:
— Handziula, zapomniałem ci pokazać fotografje Prokopyszcz. Obiecałem i przywiozłem. Własne zdjęcia.
Stanęli oboje przy oknie. Olelkowicz wyjął paczkę z kieszeni ubrania, pokazywał Andzi i objaśniał. Kościesza przysunął twarz do portjery i wstrzymując oddech patrzał.
Andrzej stał za Andzią, trochę bokiem, tak, że jej ramię prawe opierało się o jego piersi, głową sięgała mu do szyi. On był nieco ku niej pochylony, ona profilem zwrócona do niego. Trzymała w rękach fotografje, które on jej podawał. Andrzej objaśniał.
— To fragment z parku....
— Jaki piękny! A ten biały zrąb muru, co to?...
— To altana starożytna: jest w niej studnia artezyjska. A to figura bogini Cerery, na gazonach, przed domem, od strony parku. Tu kwitną róże, mnóstwo róż i te nasze szkarłatne.
Uśmiechnęli się do siebie.
— To moje stado na pastwiskach. A tego jeźdźca poznajesz?...
— To ty Jędrek, na Watażce! zawołała Andzia. — Daj mi tę fotografję.
— Weź wszystkie, przywiozłem dla ciebie. O patrz, to jest nasz dom.
— Jaki ogromny i ocieniony!
— Stare domostwo, samotne tymczasem.
— Ty, Hańdziuś mój, rozjaśnisz go ukrasisz. Ty... ty mój pąku szkarłatny! — zawołał z zapałem i otoczył ją silnem ramieniem, z wytworną delikatnością. Fotografje upadły na dywan.
Andrzej wziął obie rączki Andzi w swe dłonie, przegiął się w prawo i w ruchu tym, tuląc profil jej postaci do piersi swej, pochylił głowę nad jej twarzą. Ona podniosła ku niemu swój owal rozjaśniony i oczy zagłębiła w jego oczach rozmiłowanych.
Śliczna była w tem przegięciu. Głowa jej strojna w ciężkie włosy czarne, okalające miękko twarz drobną i zwojem obfitym spływające na kark, tuliła się cicho do piersi narzeczonego, profilem twarzy. Oczy przymknięte, ocieniały długie, bujne rzęsy, usta lekko rozchylone, wyraz rozkoszy nieświadomej, jakby w pół dziecięcej w pół kobiecej, owiewał jej ładne rysy. Ruchy rąk podniesionych nieco i odwróconych dłonią, które Andrzej trzymał na palce, dodawały tej pozie uroku jakiegoś oddania się, niewinnej a rozkosznej pieszczocie. Twarz Andrzeja wyżej, ponad dziewczęcą, dotykała ustami kącika jej ust, muskając policzek dziewczyny małym ciemnym wąsem. Oczy miał spuszczone, zatopione w jej rzęsach. Nie całował jeszcze jej warg różanych, upajał się tą wspólną chwilą oczekiwania.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/216
Ta strona została skorygowana.