Kościesza patrzał i zęby zaciskał. Gniew szalony miotał się w nim, ale go trzymał na wodzy, chłonął wzrokiem piękną parę i tę pozę ich, nieco zmysłową, lecz pełną czaru.
Patrzał na Andzię i, pomimo piekła w duszy podziwiał ją. Była jakby opłynięta ciemną, lekką suknią, na piersiach szalowo skrzyżowana ciemna gaza, przebłyskiwała dyskretnie różem ciała, odsłonięta głęboko szyja świeciła karnacją przepysznej, ciepłej bieli, wychylała się z obsłon gazy i jakiegoś brzeżka białej gipiury, podłużnie zamykającego wycięcie staniczka, jak muszla przejasna. Szyję toczoną a smukłą opinał sznur pereł, dar Kościeszy.
...Umie się ubrać — myślał podglądający. —
— Skromnie, stylowo a kokieteryjnie.
— Dla tamtego się ubiera.
Z nienawiścią patrzał na Andrzeja.
...Albo ten jak wygląda!
Piękne czoło młodzieńca, z czupryną ciemną, wytwornie na boku rozdzieloną, sokole, silne brwi, rozpięte ciemnym łukiem, nad osadą rasowego, zgrabnego nosa, nadawały mu dzielnego wyrazu i szlachetności.
Uśmiech rozkoszą tchnący i usta pełne, męskie drażniące dziewczynę podniecająco, jakby dla wzmocnienia szału gdy je wreszcie posiądzie zaraz... zaraz...
Postać jego wysoka, mężna, lecz elastyczna, pochylona nad nią, z poza jej pleców, w ładnem przegięciu, miała w sobie zapał młodzieńczy, energję i zaborczość męską, przytem zaś ruch niezmiernie subtelny, nawet łagodny i przy swej władności — słodki. Grupa ta, warta pędzla mistrza, amatora scen erotycznych, o wykwintnym rysunku rozjątrzyła Kościeszę. Zatrząsł się w sobie. Chciał wpaść tam i zgruchotać Olelkowicza, zabić go, sponiewierać.
Stoczył z sobą walkę krótką, lecz okropną.
I przemógł się.
Prędko wstał, odchodził słaniając się, głusząc swe kroki, aby go nie usłyszeli.
Odtąd unikał starannie spotkania narzeczonych, nie ręczył za siebie.
Ale w oczach jego, zawsze przymkniętych, szatan rozpalał żagwie straszliwie, ostrzył, co raz bardziej kolec złowrogi i jadem go zatruwał.