— Coś... idzie...
Prędko podszedł w tę stronę i zobaczył już wyraźnie postać ludzką, szarą, w pół skuloną, o wężowym pełznącym chodzie.
— Chwed‘ko!...
Postać znikła w żółtawo-mętnej gęstwinie, zlała się z nią, wsiąkła.
Grześ przeżegnał się, niemiły dreszcz wstrząsnął nim, jak zwykle, na widok tego indywidium.
— Wołokita parszywa, włóczy się po boru, niesamowity, widno z did‘kami, da upiorami rejmanteruje...
Szedł prędzej, pędzony niepojętym lękiem, po chwili znowu mruknął.
— Potrzebna zmora przed jutrzejszą obławą. Czortowski taki syn, pohany, Tfu!...
Niepokój zagnieździł się w sercu starego i nurtował. Gdy przyszedł do chaty, odmówił pacierze, wszystkie jakie umiał, czytał biblję i kantyczkę: nic nie pomogło. Coś gniotło mu duszę, ciężarem ją przywalało. Borowy nie zasnął przez całą noc, mętne przeczucia, a straszne, wizje jakieś, przemożny strach dręczyły Grześka trując go, aż do świtu. Ucieszył się nadzwyczajnie zobaczywszy brzask na niebie. Głowa mu ciężyła, bolały wszystkie kości, ale był rad, że już mamidła nocne pierzchną. Szedł do Wilczar, na punkt zborny dla myśliwych, gajowych i naganki. Na trakcie, blisko plantu kolejowego, spotkał przepyszny zaprzęg bałagulski z Prokopyszcz, cztery szpaki, rosłe, maściste. Olelkowicz jechał z Fedorem, Daniło powoził. Młody pan dojrzał borowego.
— Hej Grześku siadajcie, podwiozę.
— Jasny pan tak rano?... Ho, ho!...
— Spieszy mi się, Grześku, jeszcze w nocy wyjechałem.
— Boże chorony, musi nie do samej kniei tak spieszno? — zaśmiał się borowy dyskretnie, gramoląc się na brykę.
Młodzieniec, w rozchylonej burce sławuckiej, na kurcie myśliwskiej, w fantazyjnie nałożonym kapeluszu strzeleckim, zaśmiał się wesoło.
— Domyślny z was człowiek, Grześku. Tak jest! Najpierw do panienki, potem w knieję. Hej, Daniło popędzaj, bo ostatni przyjedziemy.
— I... gdzie tam! Ale dobry mróz trzyma, bagna już tęgo stężały, zwierz pójdzie i przez moczary.
— Niema ponowy, to źle.
— Jasny pan i bez tego natłucze zwierzyny. Dziki są piękne w ostępie Temnyj hrad, spasły się na żołędziach, da na buczynie. Tęgie juchy. Sarny i łosie koło Krasnej duszohuby, a co zajęcy, to jak maku.
— Eh! ktoby tam na zające, patrzał.
— Wiadomo! Ot już i Wilczary.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/219
Ta strona została skorygowana.