ile zapragniesz. Jeśli ci panna Ewelina nie wystarcza, odprawię ją i zgodzę inną.
— Ach, jakże można tak mówić? — zawołała czerwona z oburzenia.— Panna Ewelina taka zacna, taka wykształcona, już tyle lat jest u nas, tak mię starannie wychowywała i ojczymek się o niej odzywa, jakby o... pannie służącej.
— No, no, dobrze już. Chcę ci tylko dogodzić we wszystkiem, byleś nie wyjeżdżała, nie osierociła mnie i domu naszego. Wierz mi, Aneczko, że zatęskniłbym się za tobą, tyś pociecha mego życia, osłoda i jasny promień. Jakżeby tu było bez ciebie, sama pomyśl?
Spojrzała na niego niepewnie i jakby badawczo.
— Ech! doskonale! Pisywałabym często do was, przyjeżdżałabym na wakacje. A ojczymek miałby przecie Januszka; rodzony, własny syn to więcej znaczy, niż ja.
Żachnął się.
— Nie mów tak, Handziu, bo mię to boli. Janusz to dzieciak i w żadnym razie zastąpić mi ciebie nie potrafi, to zresztą jest... co innego — dokończył cicho. — Dziecino moja, wyrzecz się tych niewczesnych projektów, a uszczęśliwisz mnie. — Dobrze, Anuś?...
Dziewczynie łzy spłynęły z oczu, twarz pobladła z przykrości.
— Ty płaczesz, Aneczko?...
— Nigdy, nigdy nie myślałam, że mi ojczymek odmówi, tak sobie marzyłam, tak tęskniłam do tych projektów... tak...
Rozpłakała się na dobre.
Kościesza spoglądał na nią ponuro, skurcze drgały mu na skroniach, twarz jego miała wyraz zacięty, oczy stały się metalowe w połysku, aż białe i straszliwie nieugięte. Po długiej minucie, gdy Andzia się trochę uciszyła — przemówił.
— Więc ty wolisz dopiąć swych zamiarów, niż być dla...
kogoś całą pociechą i... koniecznością życia? Czyżbyś była taką egoistką?...
Andzia ocierała łzy, rzekła urywanem przez płacz głosem.
— Ten ktoś... wiadomy... a przecie... nie jest ojczymek ani stary... ani chory... ani niedołężny, żebym się dla niego potrzebowała... poświęcać.
— Ale uczucie nic ci nie mówi? — spytał głucho.
— Uczucie?... No cóż uczucie? Wszak się i rodzoną matkę opuszcza dla nauki. Od dziecka małego oddają dziewczynki na pensję, jak Lorka Smoczyńska naprzykład, jak Jaś, jej brat, uczą się ciągle poza domem i dobrze, i nie mają ojca, tylko chorą matkę, a jednak... Ja zaś dotychczas domu nie opuszczałam, prócz raz na rok, jeżdżąc z ojczymkiem i panną Eweliną na egzaminy.
— Z Lory i Jasia przykładu nie bierz, oni muszą się uczyć... oni są biedni...
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/22
Ta strona została skorygowana.