wano w tym celu uroczysko Temnyj hrad. Myśliwych ustawiono według numerów, w linję, od zamczyska w głąb lasu gęstego, moczary zmarznięte i osypane siwą sadzią ułatwiały polowanie. Kościesza rozdając sam numery stanowisk, dał Olelkowiczowi posterunek skrajny, na skrzydle prawem, o jakieś trzydzieści kroków od ruin. Andrzej nie był rad, lecz jeden za starszych myśliwych rzekł do niego zachęcająco:
— Panie, tam będzie robota, odyńce pójdą na skrzydła, zobaczy pan... to wyborny punkt, ja się znam.
Za Olelkowiczem stanął Fedor, z drugą strzelbą zapasową. Andrzej zająwszy pozycję, obejrzał ją dokładnie, i uznał za dobrą. Poza nim rosło parę dębów i kilka krzewów karłowatych, dalej zaś jeziorko powleczone taflą lodu, obok jeziorka rudo-rdzawa skała, miejscami siwa od mchu suchego; na prawo od Andrzeja góra zamkowa, jodły stare i dęby, pośród nich zaś wielkie zmurszałe mury, wieże poszczerbione, zręby gruzem osypujące się. Wszystko to szare, zgniłe, pleśnią oślizgłe, patyną wieków. Drzewa roznosiły szum jęczący jakiś, niby echem ponurym odbijający się w ruinach. Cały bór huczał głucho, takim samym poszumem. Andrzej patrzał przed siebie na przestrzeń moczarów niewielką, zarośniętą z lekka krzewami karłowatemi, za którą ciemniał bór gęsty, zbity jak potężny wał. Patrzał i przypomniał scenę z Lorą Smoczyńską, pod skałą, przy jeziorku i śmiać mu się zachciało. Nie dopięła swego celu z nim, więc porwała Oksztę.
— To jednak zaborcza panna, śmiała — myślał.
Zadrżał, przypomniawszy pocałunki Lory i sam ją przecie całował. Cóż za namiętność w tej dziewczynie!...
...Po co to robiłem?... — pomyślał z żalem. Odczuł teraz różnicę pocałunku, gdy znał już usta Andzi. Tamta i ta... Ach, niema porównania.
Smoczyńska rozwiała się z jego wyobraźni, pod mocą wspomnienia czarownego pieszczot Andzi. I ona pełna ognia i ona ma temperament bujny, stepowy, jest entuzjastką, zapał w niej wre, ale uczucie jest w niej czynnikiem głównym, dusza tej dziewczyny odbita jest w oczach, pociąga urokiem nieświadomym a nieprzepartym. To nie jest Lora, inny wzbudza zachwyt, inne pożądania; ponęty Andzi dają słodycz i pogłębiają miłość, obiecują szał bezkreśny. Ona stopniowo wzbudza niepokój zmysłowy, pragnienie posiadania jej rośnie, olbrzymieje, draźni. I niewysłowioną przedstawia się chwila zdobycia jej, o niej się marzy w skupieniu, niemal z natchnieniem w duszy, ta minuta wydaje się nietylko potężną upojeniem zmysłów, ale i wielce dostojną, jako zespół uczuć idealnych, szczerych i głęboko pojętych.
Hańdzię nosi się w sercu jak relikwie, jak istotę bardzo drogą, dla której przedewszystkiem uczuwa się cześć.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/222
Ta strona została skorygowana.