Rozmyślania Andrzeja przerwał nagle płynący z daleka odgłos trąbki, znany sygnał myśliwski.
— Chłopy ruszyły, jasny panie — przemówił Fedor cicho.
Olelkowicz oderwał myśl od Hańdzi, słuchał i stwierdził fakt.
— Tak, idzie naganka.
Stali milcząc, przygotowani do strzelaniny. Andrzej trzymał sztuciec na pogotowiu.
Dalekie odgłosy okrzyków i kołatek dochodziły co raz wyraźniej. Zgraja szła rozwrzeszczana, ciskając popłoch w głąb leśną. Już jest bliżej i bliżej. Hałas wzmaga się. Olelkowicz ani drgnął, stał wsłuchany w zbliżającą się wrzawę. Ogarnął go nagle niepokój dziwny, lecz bardzo silny, niewiadomo skąd nań spadły, zawiercił w sercu jak sztyletem. Hańdzia na moment zamajaczyła mu w myśli niebywale zatrwożonej, oczy jej zalśniły przed nim aksamitnie łzawą glazurą, żałosne były, tęskne. Ciężar przemożny zdławił Andrzeja, niby instynkt jakiś rozbudzony i nieświadomie męczący. W lesie powstał zgiełk niesłychany, hasło trąb grało donośnie, grzmiały podniecone okrzyki. Na linji panowała cisza obumarła.
— Idzie stado — pomyślał młodzieniec i otrzeźwiał natychmiast. Buchnął pierwszy strzał. Olelkowicz stał jak słup, drżąc lekko. Drugi strzał, trzeci, czwarty.
— Hej! walą jak na wojnie! Tu nic nie wyjdzie — szepnął rozgorączkowany.
W tem zatrzeszczały gałęzie w gęstwinie naprzeciw, tętent gwałtowny zahuczał opodal i z lasu wypadł na łachę moczarów olbrzymi dzik, pojedynek. Sadził ukosem na Olelkowicza. Sapał, fukał, przewalając ciężko, masę czarno-rudą cielska swego.
Andrzej wyczekał dostatecznie mierząc do zwierzęcia.
Strzelił.
Dzik utknął ryjem, upadł, ale zerwał się do ucieczki; był straszny, rozjuszony.
Olelkowicz strzelił z drugiej lufy.
Zwierz runął na ziemię, jeszcze niepewny, kopał kłami mech pod sobą.
Tymczasem z lasu wybiegły w popłochu dwa młode dziki, rwąc prosto na zamczysko. Andrzej chwycił strzelbę od Fedora rzucając mu krótki rozkaz:
— Dobij odyńca.
Kozak z kordelasem rzucił się do bestji, drapieżnej.
Olelkowicz zaś strzelił do dzików i nagle... zachwiał się. Ból okropny, uderzenie potężne w piersi wytrąciły mu broń z ręki. Jęknął i padł na wznak.
Fedor skoczył do niego z przeraźliwym krzykiem.
— Szczo ce, jasny pane!
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/223
Ta strona została skorygowana.