Grześko usłyszawszy to porwał strzelbę i pobiegł do zamczyska. Za nim kilku chłopów z naganki.
— Jędrusiu! Jędrek najdroższy! Przemów na litość boską. Patrz na mnie Andrzeju. Boże! miłosierdzia! — wiła się dziewczyna, katowana obuchem tragicznego ciosu.
Oczy jego raz jeszcze spojrzały na nią mętne, bezbarwne, szklistą powłoką obwiedzione. Usta zaszemrały coś. Nagle rzucił się i krzyknął dość głośno:
— Hańdziu! Hańdziu!....
Znowu bezwład. Głowa spadła ciężko na ramię Andzi. Z piersi wydobyło się rzężenie. Panna Ewelina zaczęła głośno odmawiać litanję. Tarłówna zawyła głuchym łkaniem. Ktoś zaszlochał nieludzkim płaczem, to Fedor, podpełznął do nóg Andrzeja i całował jego buty rycząc głośno. Szlochy odzywały się co raz częściej, szeptano modlitwy. Chłopi z naganki, klęcząc, mieli oczy zalane łzami i poodkrywane głowy, tak samo wszyscy panowie i służba. Kościesza klęczał na końcu półkola, zakryty plecami obecnych, pochylony był ku ziemi i twarz z zamkniętemi oczyma zakrywał jeszcze dłonią. Nikt na niego nie patrzał, to mu sprawiało ulgę.
Andzia trzęsła się dygotem rozpacznym, lecz pomimo to dzielnie podtrzymywała ciężar najdroższy, wpatrując się z grozą w twarz narzeczonego, która powlokła się bladością kości słoniowej. Olelkowicz był już nieprzytomny.
Usta Andzi szeptały imię ukochane, łzy wielkie spadały gęsto na policzki jej i na piersi rannego. W duszy dziewczyny jęczała skarga żałosna, targał nią ból przeogromny, rozszarpujący piersi, ale wiedziała, że łudzić się nie można.
Andrzej konał.
Agonja trwała krótko. Ostatni raz łysnął oczyma, zupełnie już mętnemi, szepnął coś nieprzytomnie i niezrozumiale, poczem zaczął dyszeć prędko... prędko... Zarzęził chrapliwie i... cicho skonał.
Tarłówna pierwsza odczuła skon. Doznała wrażenia, że to jej własny. Coś się w niej załamało, świat znikł i ludzie.
Sama jak martwa, z niemiłosierną męką, ze skowytem w sercu, złożyła głowę jego jako świętość na podścielonych dywnanach. Chciała wstać, lecz zachwiała się i runęła bez zmysłów do jego nóg.