Zapadał wczesny zmierzch jesienny. Bór pokryty szronem szarzał, smętniał. Znikały poszczególne cienie i sylwety drzew. Wszystko przesiąkło sino-szarą srzeżogą wieczoru. Korony drzew stały milczące, zlane barwą z obłokami, z ogólną, nieprzenikniono-mglistą atmosferą krajobrazu leśnego.
Cisza i pokój obumarły rozpiął tu swoje welony. Bór nie spał, dyszał czasami oddechem potężnym, przyciszonym, jakby trwożnym. Z głębin wydobywały się jęki głuche, zew żałobny przyrody gasnącego dnia, stłumiony śniegiem drobnym, padającym cicho.
Traktem leśnym, w mętnej kurzawie srzeżogi i pyłu śnieżnego sunął orszak ponury. Wóz prosty, zarzucony jedliną, mchem wysłany toczył się wolno, krok za krokiem. Na nim, na posłaniu z mchów i dywanów, leżał Andrzej Olelkowicz równo, spokojnie, uśpiony na wieki. Przykryty był burką własną, twarz osłaniał mu biały welon Andzi.
Daniło i Fedor, prowadzili za uzdy, cztery szpaki prokopyszczkie, sprzężone w lejce.
Tuż za wozem wlokła się Tarłówna. Jeden ze starszych mężczyzn, sąsiad zmarłego, podał jej ramię, nie przyjęła. Szła sama oparta prawie piersiami o tylny brzeg wozu opłynięty gałęźmi jodeł i świerków. Szła jakby zahypnotyzowana, oczy wlepiła w martwą postać Andrzeja i biernie, bezwiednie postępowała za nią. Wóz ją pociągał za sobą mocą tragizmu.
Cierpienie biczowało ją, czuła jego razy straszne, bezlitośne, zamarła w męce niewypowiedzianej, zgasła. Po omdleniu, gdy ją ocucili, rozpacz i żal rozszalały się w niej, wybuch jej bólu był okrutny, rozdzierający serca. Nie spazmowała, nie krzyczała, nawet nie płakała głośno. Zwinięta na kolanach, przy głowie Andrzeja, jęczała głucho a tak boleśnie, że obecnym krew ścięła się w żyłach. Jęk taki wydawać może tylko serce szarpane w kawały, krwawiące beznadziejnie.
Dusza zmiażdżona ciosem morderczym, młotem katowskim zgruchotana. Przemoc mocarna nieszczęścia piekła ją ogniem żywym. Takie czarne, bezgraniczne czarne widmo niedoli dła-
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/227
Ta strona została skorygowana.
XXVII.
W krainę cieniów.