wiło Andzię, niwecząc w niej świadomość. Tarzała się dusza jej w męczarni, przechodzącej siły ludzkie. Zdawało się, że łzy płynące z jej oczów, już wyczerpane, zapiekły się od bolesnej prawdy, która z drapieżnością zwierzęcą, żarłoczną rzucała na Andzię swe pazury bezwzględne. Łzy przestały płynąć strumieniem wrzątku, lecz szarpanina wewnętrzna nie ustała, nie osłabła, w miarę zbudzonej już zupełnie przytomności — potężniała.
Fakt przerażający grozą był; prawda potworna stała przed Andzią w nieokiełznanej swej brutalności, prawda skuwająca wyobraźnię a jak sama śmierć nieubłagana, jechała oto przed Andzią na wozie, w postaci zwłok martwych narzeczonego. Tarłówna widziała wszystko, jak panowie, leśnicy i chłopi stroili wóz w zimową zieleń leśną. Fedor mech rwał rękoma, płacząc jak dziecko, zaprzęgano konie do wozu.
W pewnej chwili, pochylona blisko nad ciałem Andrzeja, usłyszała czyjś głos pytający.
— Czy nic podejrzanego w murach nie znaleziono?...
I odpowiedź... czy Grześka? Głos borowego ale zmieniony.
— W murach gruzy rozsypane, śladu niema żadnego, a dalej... są różne, nierozeznać.
... Co oni mówią?... — przemknęła myśl Andzi, co to miało być w murach?...
Straszliwy obuch prawdy zdusił w niej natychmiast wszelkie dociekania.
Andzia widziała jeszcze jak dwóch panów brało zwłoki Andrzeja z ziemi, aby zanieść na wóz, sama, niby we śnie pogrążona, podłożyła dłonie pod jego martwą głowę, sama nakryła mu twarz welonem zdartym z kołpaczka, widziała jak leśnicy i chłopi pozatykali smolne szczapy, na strzelby i tyki wysokie, pozapalali je i otoczyli wóz dokoła podnosząc wysoko swe płonące żagwie. Słyszała drżące głosy Grześka i panny Niemojskiej śpiewających litanję, słyszała płacz, wzdychanie i szepty ciche, ale szła, niby osnuta szczelnie tumanem gęstym, tamującym jej głos nawet uczucie. Konie, prowadzone przy pyskach, stąpały krokiem miarowym, szyje miały wygięte, łby na dół pochylone, ziejące kłębami pary, rumaki rzucały głowami, chrapiąc może z przerażenia? Wóz posuwał się cicho, sunąc gałęźmi po ziemi. Tarłównę niosła siła dziwna, nie jej własna. W obu rękach trzymała kapelusz myśliwski Andrzeja, który również prawie bezświadomie podniosła z pod dębu, gdzie on skonał. Jej oczy obłędne, przepaściste, pełne dramatu i boleści, zamglone, przenosiły się z postaci Andrzeja, niewidocznej w mroku i pod przykryciem, na jego kapelusz i znowu na wóz. Czasem uderzone blaskiem sosnowych szczap mróżyły się zupełnie, wówczas wyglądała na lunatyczkę, niosącą kapelusz z taką uwagą i ostrożnością jakby skarb najcenniejszy. Cza-
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/228
Ta strona została skorygowana.