sem chrapanie konia, lub skrzyp wozu głośniejszy budził ją na chwilę, wtedy jęk zdławiony wychodził z jej piersi, oczy załomotały powiekami i znowu stygła, znowu martwota, pół sen.
Smutny bezdennie orszak wrzynał się w bór coraz głębiej. Śnieg pruszył lekko i topniał w mętnem powietrzu. Pochodnie improwizowane, dokoła wozu, gorzały żółtym płomieniem, trzeszcząc i sypiąc na ziemię iskry złoto-purpurowe, niby krwawe łzy. Od tych świateł łuna padała na wóz, na orszak cały i szła dalej, w głębie leśne, rzucając czerwone smugi.
Zciemniło się zupełnie.
Orszak minął granicę wilczarską i wkroczył w bory prokopyszczskie. Wszystkim zrobiło się jeszcze straszniej. Wieziono właściciela tych kniei, pana tych uroczysk przepastnych. Bór przy blasku łuczywa stał czarniejszy, groźny, ponury.
Zahuczały głucho drzewa stare; jęk poszedł po ich czubach, las zrozumiał, kogo wiozą i załkał żałośnie.
A dokoła czarność nieprzebita wzrokiem, kirem zda się powleczona. Puszcza roztwierała swe głębie na przyjęcie zwłok pana, pomruk stękliwy zawył wśród gęstwin leśnych.
Bór grał ostatni hejnał pożegnalny zwłokom młodzieńca.
Nagle zadrżeli obecni. Przy koniach lejcowych wybuchnął rozpaczliwy wrzask Fedora.
— Jasny pane nasz!... Panyczu!... Toż to nasze bory!... Chryste, Chryste pomyłuj!...
Kozak zaryczał szlochem, odpowiedział mu płacz Daniły i Grześka. Konie zaczęły się płoszyć, uspokojono je, ale płacz dokoła wozu wzmagał się. Fedor wyrzekał głośno, jego krzyk — panyczu!... panyczu!... echem pełnym zgrozy rozbrzmiewał w lesie.
Tarłówna ocknięta zatrzęsła się w sobie, coś jęknęło w jej piersi i znowu szła, niby przywiązana do wozu, automatyczna, głucha.
Najtwardsze natury, serca zahartowane poruszał widok tego konduktu przesmutnego, w cieniach nocy jesiennej i tej postaci dziewczęcej, wiotkiej młodością, a zachwianej nagle brutalnym pociskiem nędzy życiowej. Smukła sylwetka dziewczyny, idącej samotnie za wozem żałobnym, wzruszało głęboko, odczuto jej sieroctwo i brzemię ciężkie, gniotące jej duszę młodziutką.
Spoczęły na niej wyłącznie spojrzenia serdeczne, pełne współczuć i żalu.
... Taka młoda, dziecko... i już nieszczęściem przybita i...
sama, w takiej chwili?...
— Gdzie ojczym?... Gdzież opiekun?... — pytano.
Kilka głów obejrzało się za Kościeszą.
Nawet się do niej nie zbliżył, nie przemówił, serca nie okazał. Nic, nic. Przez cały, krótki zresztą czas katastrofy nie wi-
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/229
Ta strona została skorygowana.