— Co też ojczymek mówi? Więc jak się jest bogatym, to można być głupim?... Ja jeszcze chcę się dokształcić, dla mnie to za mało, za ciasno tu, za... ciemno i głucho — wybuchnęła.
Kościesza wstał, był zirytowany.
— A! Jeśli ci jest głucho,... moja panno... w rodzinnym domu, to trudno! W każdym razie nie pojedziesz jeszcze teraz w świat. Chciałem cię zbadać, ile masz dla mnie serca, widzę, że nie masz go wcale.
— Ojczymku! — skoczyła do niego.
— Poczekaj! Nie chcesz zrozumieć moich dla ciebie uczuć, być dla mnie osłodą, co jest zadaniem kobiety od najmłodszych lat, zatem powiem ci teraz wyrok, już nie mój. Oto matka twoja, umierając, powierzyła mi ciebie i zastrzegła, abym cię do... pełnoletności z domu i z pod opieki swej nigdzie nie wypuszczał. Jesteś do matki podobna, a... i... tamtej... nie brakowało temperamentu — dokończył ponurym szeptem.
Andzia milczała w osłupieniu.
Z takiem zaś usposobieniem i z twoją powierzchownością ruszać w świat, to lepiej odrazu nurknąć głębinę. Twoja matka doskonale to rozumiała.
— Czyż... temperament, to coś złego? — wyszeptała zgnębiona.
— Nic złego, ale nie dla świata, i nie w siedemnastym roku życia. Gdy będziesz pełnoletnią, wówczas zobaczymy, lecz do tej pory...
— Tak jeszcze długo czekać? Ojej!...
— Cztery lata to nie wiele, a przez ten czas... przez ten czas... może...
Nie dokończył, tylko oczy mu błysnęły pożądliwie, twarz się rozjaśniła, jakby na złom granitu padł blask matowy księżyca. Zagarnął ją ramieniem i patrzył przenikliwie w jej zapłakane źrenice. Oczy jego nakazywały, niewoliły.
— Wola mamy i moja... prośba musi być spełniona — rzekł stanowczo. — Teraz żądaj, czego chcesz w Turzerogach. Chciałyście kiedyś z panną Eweliną założyć tu szkółkę i ochronkę, otóż zrobię to dla ciebie, moja mała filozofko, założę te instytucje, będą się bachory chamskie uczyły, skoro tak chcesz i będzie owa społeczna robota, o której marzysz. A teraz chodź.
Zaprowadził spłakaną do kasy ogniotrwałej, otworzył ją i wyjął spore, podłużne pudełko z czerwonego safianu. Gdy nacisnął sprężynkę, Andzia ujrzała na białym aksamicie cudny sznurek dużych pereł, zapiętych klamerką staroświecką, sadzoną krwawemi rubinami. Perły lśniły mlecznym, lekko złotawym połyskiem, czasem lśnienie to różem subtelnym tchnęło, lub przepyszną bladą karnację perłowca.
Andzia patrzała zdumiona. Pierwszy raz widziany klejnot zachwycił ją.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/23
Ta strona została skorygowana.