lubią go wszyscy, sympatją powszechną się nie cieszy, ale teraz spadł nań ciężki krzyż... Nie można się dziwić jego postawie. To jest zrozumiałe.
— Zapomniał nawet o pasierbicy, tak jest przygwożdżony wypadkiem — odszepnął jakiś głos w gronie panów.
— Kolizja nad wyraz nie miła! Nie pozwalał na to małżeństwo, doprowadził do tego, że Tarłówna wyjechała z domu, Olelkowicz miał ją porywać. Skandale! Dopiero zmuszony ich stanowczością niezwykłą ustąpił. A teraz?... na polowaniu z własnej inicjatywy... na stanowisku, które sam wskazał?....
— Szatańskie, potworne zrządzenie losu!...
Szepty takie nie dochodziły uszów Tarłówny, ale słyszała je panna Ewelina i drętwiała w sobie. Oderwane, pojedyńcze słowa dobiegły i do Kościeszy, wówczas przystawał, a gdy się orszak posunął dalej, znowu noga za nogą ciągnął za nim.
Kiedyż to się skończy?... myślał. Kiedyż nareszcie dojadą do Prokopyszcz? Niech już raz będzie koniec tej wędrówki leśnej, w nocy, przy żółto czerwonych światłach żywicznych pochodni... przy tych mruczeniach modlitw i tych... szeptach.
... Dosyć już piekła! Samo to zabić jest zdolne. Taka jedna noc...
Kościesza nie mógł patrzyć na wóz wiozący zwłoki Olelkowicza, światła raziły go w źrenice, wolałby żeby noc zaległa, te ognie i trzask iskier grzebały go żywcem. Odczuwał, że się obecni za nim oglądają, kłóły go te spojrzenia, parzyły. Cofał się coraz dalej poza orszak, pełznął sam w ciemnościach, byle dalej od ludzi. Gdybyż jeszcze te ognie zgasły... żeby nie było słychać chrapania koni i szelestu wozu... zapachu łuczywa smolnego i świerków na wozie. Ta woń specyficzna drażniła go niewypowiedzianie, częsty szloch Fedora i łkająca litanja Grześka, działały na niego zabójczo.
Dość już tego!... Dość! — wołało w nim rozpaczliwie.
Chciałby się w ziemię zapaść, a trzeba iść za tym konduktem, być pomiędzy ludźmi, grać komedję, ciągle grać.
Zanim się jeszcze dowloką do Prokopyszcz, potem pogrzeb... jego rodzina, tyle... tyle obcych oczu badawczych... przeszywających... Konstanty Olelkowicz... Stryj... Jego wzrok... w duszy wiercący.
A! już wszystko znieść łatwiej, byle teraz skończył się ten pochód okropny... byle wybrnąć z czarnych ostępów.
Przeklęta noc...
Ona tam, Andzia słania się za wozem, złamana, bez życia prawie,... idzie jak automat, jak cień.
Kościesza słyszy, że się nad nią litują, że się dziwią jej osamotnieniu w tak krytycznej chwili. Ależ on nie może do niej podejść. Za nic tego nie potrafi. To już byłoby nad siły. Nie wszystko można znieść, to kłamstwo, są sytuacje nieobli-
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/231
Ta strona została skorygowana.