Drożyną wąską wśród boru, stąpał cicho, ale krokiem ciężkim wysoki, ludzki kształt. Ręce wyciągnięte przed siebie rozsuwały gałęzie jodeł i sosen, mokre od śniegu, który walił ogromnemi płatami.
Noc omotała las płachtą swą czarną, nieprzeniknioną. Zaledwo szarawym odblaskiem mętniała drożyna leśna. Idący osobnik wahał się, niepewny, czy dobrze idzie. Brnął powoli, pochylony naprzód, kroki stawiał olbrzymie i głowę wtulał w kołnierz nastawiony, bo śnieg mokry, kłapciami spadał mu na czapkę. Bór spał, tylko śnieg szeleściał po igłach sosen i słał się na ziemi miękkim puchem. W kniei milczenie, nie poruszał się zwierz, nie załopotał ptak skrzydłami. Martwota zupełna, głusz.
Postać ludzka szła czającym się krokiem, ktoś się skradał jak kot, tak, że szmer tych stąpań ostrożnych nie był głośniejszy od padającego śniegu.
Długo szedł człowiek, czy tylko duch jego, wreszcie stanął. Oparł się o pień jodły rozłożystej i schowany za obwisłemi gałęźmi, które śnieg na biało oblepiał, znieruchomiał zupełnie. Możnaby myśleć, że cień ludzki wsiąknął w jodłę, tak stał się niewidocznym. Czy na kogoś czeka?...
Może to schadzka upiorów, lub duchów leśnych?...
Chłapanie śniegu, monotonne, trwało bez przerwy, czasem wiatr górny, lekki niby tchnienie, zaszemrał w koronach drzewnvch i znowu cisza.
Śnieg pada i pada...
Wtem nowy szelest... to nie śnieg i nie oddech leśny... Znowu ktoś idzie...
Drugi upiór na schadzkę... czy zwierz?...
Postać pod jodłą poruszyła się, coś jakby sapanie prędkie, nerwowe...
Szelest z boru zbliżał się, podsuwał wyraźnie. Szedł nie czworonóg, więc znowu człowiek? Drugie indywiduum...
Już blisko, nie odchyla gałęzi, przełazi pod niemi peł-
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/234
Ta strona została skorygowana.
XXVIII.
Mroki nocne.