znącym ruchem gadu. Już jest tuż... tuż... Stąpań nie słychać, tylko chrzęst słaby rozsuwanego śniegu.
Tak wędrują płazy...
Wyłonił się z gęstwy ośnieżonej nikły cień, zmajaczył na szarzyźnie dróżki i... stanął.
Człowiek, czy upiór?... Mały, drobny, zgarbiony, i... jakby zgniły.
Tak wyglądał.
Usłyszał sapanie pod jodłą, mruknął coś gardłowo i dał nurka pod gałęzie zwisające, brzemienne śniegiem. Zaszeptały słowa stłumione.
— To ty?
— Ja...
Chwila ciszy — i... znowu szept głośniejszy, chropawy.
— A szczo... wse harno zrobył? Teper hroszy... Bohaćko, dawaj hroszy...
— Ot tobi... zapłata!...
Zdyszany, świszczący szept człowieka z pod jodły, zmieszał się z krótkim, chrapliwym rykiem przybysza upiora. Wielka postać ludzka chwyciła go za gardło gwałtownie, zdusiła za szyję jak węża w dłoniach potężnych. Palce mordercy wżarły się zewnętrznie w krtań ofiary i dławiły. Świst wydobył się z nozdrzy duszonego, charkot i bulgotanie przerażające z gardła. Ręce drobnej, zgniłej poczwary, trzepotały w powietrzu bezradnie, chciały sięgnąć do szyi dusiciela, lecz było za wysoko. Szpony zakrzywione palców, targanych konwulsją, darły ubranie swego kata. Ale wnet opadły bezwładnie. Głowa złamała się w osadzie, ciałem rzucały przedśmiertne drgawki, nogi obute w łapcie, uderzyły w śnieg parokrotnie jak w konwulsjach wijące się żmije. Nędzna, figurka przybysza upiora padła ciężko na ziemię, martwa.
Wysoki człowiek wyprostował się jakby z uczuciem ulgi, potem raptownie przykucnął przy zamordowanym i słuchał pilnie. Cisza, tylko śnieg na gałęziach, poruszany ruchami gorączkowymi pod jodłą, spadał obficie z szelestem zwiększonym.
Człowiek... czy wampir nasłuchiwał długo. Dłoń zbolałą od trudu przyłożył do serca poczwary... nie biło... położył na ustach... nie oddychały. Szary, zgniły płaz ludzki leżał bez życia u jego nóg. Wówczas morderca jął szukać czegoś, po omacku, przy zamordowanym znalazł strzelbę i podniósł ją prędko z ziemi. Wtedy już gany strachem panicznym, wypadł z pod osłony gałęzi, osypały go kaskadą białą, uderzyły go w twarz kłującemi igłami i wiechciami śniegu. Wyrwał się na dróżkę szarzejącą mętnie, poszedł śpiesznie w stronę skąd przyszedł. Za plecami czuł lodowate tchnienie śmierci.
Gdy już odszedł daleko, stanął, obejrzał się...
...A może jeszcze nie?...
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/235
Ta strona została skorygowana.