Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/24

Ta strona została skorygowana.

Kościesza powoli zdjął perły z aksamitu i zapiął je na szyi Andzi.
— To dla ciebie kupiłem, Aneczko. Miałem ci je dać na imieniny w lipcu, ale wolę dziś na urodziny. Jak ci jest ładnie Handziu, w tej ozdobie na białej twej szyjce. Chociaż ty cacek nie potrzebujesz, aby być uroczą. Nie dziękuj, maleńka, nie dziękuj; największem dla mnie podziękowaniem jest to, że mię nie opuścisz.
Tarłówna bystro spojrzała na niego.
— Przecież ja, ojczymku... nie za te... perły... jeśli tak... to...
Sięgnęła do szyi, lecz on ją wstrzymał.
— Ach, Aneczko, co robisz! nie za perły, nie, ale... — tu znowu popatrzał nakazująco w same oczy — wola twej matki musi być spełnioną.

Andzia wychodziła z gabinetu z ciężką głową, jakby odurzoną czadem. W ręku niosła pudełko safianowe prawie bezwiednie. Dziwnie przykre uczucie nurtowało ją i tłoczyło w sercu.
...Czyżby mama?... Dlaczego tak zastrzegła... Dlaczego?
Gdy Tarłówna opowiedziała wszystko pannie Ewelinie, płacząc ponownie, nauczycielka smutnie potrząsała głową.
Szepnęła cichutko poprzednią myśl Andzi.
— Czyżby... twoja matka?... Bardzo wątpię...
Na szlachetnej, poważnej twarzy nauczycielki odbiła się nieufność. Ale milczała. Tylko ujrzawszy perły, obejrzała je starannie i rzekła:
— Te same są, perły i rubiny, łzy i... krew. Te perły były własnością twej mamy.
— Tak?... pani je już widziała?... pani je zna?...
— Opowiadała mi o nich ciotka Smoczyńska.

Tego samego dnia Kościesza oznajmił Andzi, że wyjadą całym domem na parę letnich wakacyjnych miesięcy do Toporzysk i Drakowa, spadkowych majątków Tarłówny po jej ojcu, odległych o kilkadziesiąt mil, których dotąd Andzia nie znała.
Na jej usilne prośby, ojczym, pomimo niechęci, zaprosił na tę wycieczkę ciotkę Smoczyńską z dziećmi.
— Zrobię dla niej dużo, ale ją w świat nie puszczę — myślał Kościesza.