...I to już na całe życie?...
Cóż jej pozostało bez Andrzeja? Prócz żalu, tragedji duchowej, smutku i żałoby... nic, nic nadto.
Życie?... Mało je jeszcze zna, ale już wie, jak jest ciężkie.
Mogło być promienne, ale, może nie dla niej. Matka tak samo cierpiała, los jej był ciężki. Andzia rozumie teraz niedolę matki, była ona wszakże żoną Kościęszy. Może trapiła matkę nietylko własna męka, lecz i przeczucie, że córka ją odziedziczy?...
— Mamo, mamo czemu tak źle żyć?!...
— Mamo, tyś na to pozwoliła?...
Płynęła cicha skarga z ust dziewczyny.
Hańdzia szarpnęła się. Twarz schowała w dłoniach i szept cichy, modlitewny, pełen wymówek gorzkich wyrywał się z piersi udręczonej do Boga, do matki.
A wspomnienia nasuwały chmurą, rosły prawie w wizję.
Pogrzeb Andrzeja. Te chwile groźne, dzwony, jęk dzwonów, śpiewy, modły...
Andrzej na katafalku, potem w kościele, wśród zieleni, płomyki świec... pożegnanie się z nim... Ach, ten moment barbarzyński, zamykanie go na wieki, otwarty grób dla niego, w rodzinnych grobach Olelkowiczów...
I ona to jednak przeżyła?...
A przecież miała ciągle uczucie, że sama kona, że umarła, że to jej pogrzeb? Więc jednak żyje?...
Zabrali jej go bezwzględnie ojcowie, pradziadowie jego, obok ojca swego spoczął, w podziemiach kościoła w Dubowej. Ona musiała się z nim rozstać, oderwano ją od grobu przemocą, ale oderwano na pół żywą. Konstanty Olelkowicz, stryj, prowadził ją, gdzie, nie pamięta, coś do niej mówił łagodnie, całował jej ręce. Tuliła ją do siebie jakaś starsza, poważna pani... Andzia słyszała słowa kojące, słowa dobra, macierzyńskie, ale jej ulgi nie przyniosły. Poważna pani nazwała ją córką, to była żona Konstantego Olelkowicza — powiedziała jej to panna Ewelina. Dużo tam było obcych ludzi, panów i pań, rodzina Andrzeja.
...Czy Andzia miała ich poznawać w takiej chwili?...
Byli i Hadziewiczowie. Pamięta ich jak przez mgłę. Był i Jaś Smoczyński. Jego i Hadziewicza ujrzała pierwszy raz jak nieśli jej Andrzeja zamkniętego w metalowem pudle, widziała z nimi Drohobyckiego i obcych panów. Administrator szedł z twarzą pełną grozy. Jan blady był jak giezło. Jakie są Prokopyszcze, Andzia wcale nie pamięta, Andrzeja tylko widziała i to, co się go tyczyło najbliżej.
Kochano go tam bardzo. Ryk służby, płacz chłopów, tyle żalu po nim zostało, tyle tęsknoty.
Ocknęła się dopiero w Wilczarach, tu było bliżej od Pro-
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/241
Ta strona została skorygowana.