— A toż co??!...
Andzia zdziwiona, wyprzedziła go i ujrzała tuż przed sobą czyjeś nogi stężałe, owiane śniegiem, wysunięte z pod obwisłych gałęzi wielkiej jodły.
— Co to jest? Jezus Marja! To człowiek zmarznięty!... Może jeszcze żywy?... ratujmy!
Odchyliła gałęź i jęła rozkopywać śnieg gorączkowo, Grześko pomagał jej sapiąc. Rychło śnieg odwalili, rozmietli gałęźmi. Andzia krzyknęła przeraźliwie. Oczom ich przedstawił się straszny widok.
Leżał człowiek martwy, widocznie od dawna, były śladu rozkładu, ale mróz ściął ciało w lód, który osiadł gęsto w źrenicach, otwartych przerażeniem może w minucie skonu i na ustach wykrzywionych boleścią, z wyszczerzonymi zębami, pełnymi śniegu i lodu. Ubranie, same łachmany, zgnilizną zda się przesiąkłe, na nogach postoły z łyka. Twarz była jakby zmurszała, czy poszarpana, ubranie na piersiach i nogach również. Ciało, odkryte w paru miejscach i zmarznięte nosiło też same znamiona.
Jednocześnie z krzykiem Andzi, Grześko zawołał głośno:
— To Chwed‘ko!...
Tarłówna poznała zwłoki i dreszcz przestrachu zabobonnego zatrząsł nią tyranicznie.
— Chwed‘ko — powtórzyła ze zgrozą.
Stali chwilę w osłupieniu.
Nagle Grześko wziął Andzię za rękę, dziwnie nerwowo.
— Chodźmy stąd bojarzynko. Ot i ładną drogę wybrał. Nic tu po nas. Chodźmy żywo.
Pchnął ją prawie naprzód, pobiegła, borowy ruszył za nią.
Nie mówili do siebie nic długi czas, nareszcie Grześ mruknął:
— Ot tak, wołokitę czort wziął. Swój swego zabrał... Dawno ja jego nie widział w boru... ostatni raz... przed obławą.
Tarłówna drgnęła. Spojrzała groźnie na starego.
— Przed jaką obławą?...
— A ot przed tą... nieszczęsną... na Temnym hradzie.
— Jak to!? tam... wtedy był Chwed‘ko?...
— Ej bojarzynko, żeby ja jego tam widział, to już... Strach gadać!... Albo mnie byłaby śmierć albo... komuś innemu.
— Co wy mówicie?...
— Nie strachajcie się paniuńciu. Ja Chwed‘ka widział wieczorem przed obławą, w uroczysku pod wołkiem, ale tędy co on szedł... można i na Temnyj hrad, — on w tamtą stronę wołoczyłsia.
— Grześku, ja nic nie rozumiem! Co wy mówicie?...
— Boże chorony, bo to... parszywa wołokita była, pan-
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/243
Ta strona została skorygowana.