Wżerały się w jej mózg z natrętną, niczem nie zwalczoną mocą, budziły świtanie straszne w jej umyśle skołatanym, budziły świadomość, co raz wyraźniejszą, że wypadek tragiczny nie był... wypadkiem.
Borowy mruczał jeszcze.
— Swój swego znajdzie... wiadomo. Od Chwed‘ka ludzie uciekali... a ot i nie wszyscy... Choć taki pohaniec... a miał łaski... Czasem i czortowski syn przyda się... Ojoj, czemu nie!... Jak komu w duszy sumienie wystygnie, to taki djabeł niesamowity w sam raz wierny sługa. A już do wszystkiego taki... Boże chorony!... Kiedy już... niepotrzebny... idy do czorta, skąd pryjszoł!... Ot tobi za służbę nagroda... Tak bywa, ile że czasem taki druh niebezpieczny potem robi się. Lepiej w łeb takiego i spokój... Cicho, sza, taj hodi!
Tarłówna pędem wybiegła, na szeroką drogę leśną, i ujrzała sanki swoje o kilkanaście kroków. Zdyszana była, blada, przejęta do głębi duszy tem, co słyszała, co się teraz uplastyczniło w umyśle, który od dwóch miesięcy, prócz rozpaczy, dociekał, błądził, szukał.
Andzia w podnieceniu gorączkowem zwróciła się do Grześka i rzekła prędko, jakby nic poprzednio nie słysząc od niego.
— Może on się sam zabił?...
Stary popatrzał na nią zdumiony.
— Może? — zamruczał. — Śladu nijakiego... zatarte... czysto hładko, ni widu, ni słychu... Lucyperska robota... Przepadło!
Andzię odczuła ironję i gorycz w głosie starego.
Wskoczyła na sanki.
— Siadajcie Grześku... podwiozę.
Konie ruszyły. Stary borowy kiwał głową żałośnie.
— I on... jasny pan, tak samo mnie zapraszał raz... przed obławą. A teraz gdzie on?... Biedneńki!...
Starzec objął rękoma głowę ruchem desperackim.
— Boże, Boże, Boże! — wyło w duszy Tarłówny.
Ciężar jej wzmógł się, ból jeszcze spotężniał.