umrze. Czasem znowu wpadała w stan odrętwienia, leżała jak martwa, że nieraz Andzia z przerażeniem biegła po pannę Ewelinę myśląc, że ciotka już skonała. Najczęściej jednak złorzeczyła całemu światu i ludziom, bluźniła nawet, rozmawiając z Bogiem jakby z jakimś obecnym i wyrzucając gorzko, że ma taki los. Przeklinała Lorę, Oksztę, Kościeszę i Turzerogi.
Męczyła się sama okrutnie i zamęczała Andzię, dziewczyna nie odstępując jej cierpiała za wszystkich. Choroba pani Smoczyńskiej była nieuleczalną; rak w żołądku i bardzo zły stan serca, przytem nerwy rozstrojone w ostatnim stopniu.
Chora nie wiedziała dokładnie co jej jest, domyślała się tylko wszystkiego.
Tarłówna z trudem zdołała ją trochę uspokoić i ułożyć na łóżku. W tem rozległ się jej histeryczny krzyk.
— Andziu zapal światła, dużo światła, boję się przy tej lampce... duszno mi.
I to dość często się powtarzało. Dziewczyna, zmordowana atakiem chorej spełniła jej polecenie jak automat. Sypialnia rozbłysła światłem kilku lamp, które już były przygotowane.
— Andziu! czego masz taką smutną minę? i ta czarna suknia taka straszna. Aha już wiem! ja dziś pewno umrę i to dla tego ta grobowa atmosfera... Anka zaprzecz mi... zaprzecz... Ha, ha! nie możesz... Boże litości... Boże!
Zaczęła płakać spazmatycznie i rzucać się na łóżku.
— Ciociu droga... ciotuchno, przecież ciocia wie, po kim noszę żałobę, nie mogę być wesołą, nie mogę cioteczko — żaliła się dziewczyna sama bliska płaczu...
— Po kim to?... po kim?... kłamiesz! Aha po Olelkowiczu?... no to i cóż, umarł i nie zmartwychwstanie. Sam sobie winien, że szedł na przekór Kościeszy, kto z twoim ojczymem wojuje ten zawsze przegra. Izę wpędził do grobu, choć to była anioł-kobieta, bo ją wszyscy kochali, bo ludziom dobrze czyniła... A Kościesza djabeł... djabeł wcielony, więc nie znosił Izy i... Daj wody Andziu pić, pić!...
Po długiej chwili chora zaczęła znowu zrzędzić.
— Przestań płakać po Andrzeju, nie wskrzesisz... a ja... ja nie mogę patrzyć na smutek koło mnie, myślę zaraz, że jestem na własnym pogrzebie.
— Głupi był Olelkowicz, głupi...
— Ciociu... proszę tak nie mówić, nie można... ciocia się zmęczy...
— Ha, ha! niby to o mnie ci chodzi, wiem, wiem, obrażasz się za Andrzeja. I on był głupi i ty głupia, nie trzeba się było ojczymowi sprzeciwiać.
— Ciociu!
— A tak! Cóż wskóraliście? on kulkę w łeb a ty... ty...
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/247
Ta strona została skorygowana.