wawszy się sekrecie przed Jasiem, aby prosić Andzię do pani Malwiny, która wzywała ją gwałtownie, nie mogąc zasnąć i spazmując. Kościesza usłyszał głos klucznicy, wypadł do niej i tak skrzyczał, sklął, że Butkowska uciekła, nie czekając dalszych ewentualności gniewu pana Teodora.
Jednakże stan pani Smoczyńskiej był przerażający. Jaś bezradny łamał ręce, wreszcie o świcie już, Butkowska cichutko wśliznęła się znowu do dworu w Turzerogach, do pokoju panny Eweliny, zaklinając ją, aby Andzia przyszła, bo pani umiera. Tarłówna zbudzona przez swą opiekunkę, pobiegła natychmiast i wkrótce uspokoiła ciotkę, dając słowo, że już jej nie odstąpi. Kościesza wpadł we wściekłość, wyprawiał burdy w Turzerogach i w Smoczewie dokąd wpadł jak burza z piorunami, Andzia z łagodnością i taktem prosiła go o spokój, aby nie pogarszał stanu chorej i pozwolił, jej pielęgnować ciotkę. Kościesza był nieubłagany. Andzię chciał zabierać siłą do domu. Jasiowi zaś powiedział mnóstwo impertynencji.
Wówczas Tarłówna wystąpiła energicznie.
— Nie wyjadę ze Smoczewa i będę ciotkę pielęgnowała do końca... Proszę pana nie naruszać spokoju chorej i... o mnie zapomnieć.
Kościesza zdumiał, widząc jej stanowczość i gniewne błyski w oczach. Była dlań tak piękną, że wzroku od niej oderwać nie mógł. Zapomniał się, stracił głowę. Podszedł blisko i chwycił ją mocno za ramiona. Oczy świeciły mu strasznie.
— Aneczko — zaświszczał jego głos tuż przy jej twarzy — nie mów tak, nie mów! nie opuścisz mnie... ja cię... tak kocham szalenie, bez ciebie żyć nie mogę, bez twego widoku... Aneczko moja!... zrozum nareszcie... tyś dla mnie... ja ciebie... jąkał się chrapliwym głosem, ciągnąc ją do siebie przemocą.
Andzia spojrzała mu w twarz i krzyknęła z przerażenia, tak samo wyglądał przed rokiem w jej buduarku, gdy z ramion jego wyrwawszy się uciekła z Hadziewiczem. Wstręt, gniew, obrzydzenie, obraza, owiało ją wichrem. Wyszarpnęła ramiona z jego uścisku i, odskoczywszy jak od węża złośliwego, zawołała wzburzona do głębi, ale z niezwykłą mocą.
— Między nami skończone wszystko... Raz na zawsze! Nie ma pan do mnie żadnego prawa i jest pan dla mnie... obcym. Nie powrócę do Turzerogów... za nic!...
Po tych słowach wybiegła z pokoju.
Kościesza osłupiał, opuścił Smoczew jak wysmagany, w drodze spotkał pannę Ewelinę, która z rzeczami przenosiła się do Smoczewa. Minął ją jak wilk ponury. Nie dał jednak za
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/252
Ta strona została skorygowana.