Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/254

Ta strona została skorygowana.
XXXI.
Ostatnia wola.

Minęło półtora roku...
Wiosna była w całym rozkwicie, koniec maja.
W nowym dworku w Smoczewie, na ganku, Tarłówna, i Jan Smoczyński rozmawiali z sobą.
— Czy dawno wysłałeś konie, Jasiu?...
— Już kilka godzin, sądzę, że za kwadrans najwyżej powinna przyjechać, jeśli pociąg się nie spóźnił.
— Co ci mówił doktor o mamie? Jaki stan?
— Bardzo zły. Nie łudził mnie zupełnie, powiedział, że policzone godziny...
Tarłówna westchnęła ciężko. Oparła się na balustradzie ganku i zwiesiła głowę na piersi. Szczupła była bardzo, wątła i blada. Ubrana w suknię czarną, gładką, wydawała się jeszcze smuklejszą. Włosy obfite, rozczesane skromnie nad czołem, wieńczyły tył głowy pięknym splotem warkoczy. Oczy jej czarne, otchłannie głębokie w wyrazie, ocienione silnie rzęsą, zawarły w sobie smutek, były przytem dziwnie słodkie, pełne tęsknoty, myślą okraszone. Usta zachowały barwę świeżą, ale cała jej uroda stała się teraz pastelową, aż nazbyt delikatną.
Jan siedzący naprzeciw niej, zmienił się zupełnie. Delikatny owal jego twarzy okalał już męski zarost, jasny, krótko przystrzyżony, oczy bardzo głębokie, poważne były i niemal surowe, snać przecierpiał wiele, ból wyżłobił w nim cechę odrębną, jakby ascetyzmu i srogości względem samego siebie.
Po wymianie kilku zdań, umilkli i siedzieli obok siebie cicho, pogrążeni w myślach. Zbudził ich tętent w oddali i głuchy huk kół po moście.
— Jedzie! — zawołali jednorazowo.
Andzia powstała i wytężyła wzrok w kierunku drogi. Rumieniec wzruszenia zabarwił jej policzki, z oczu sypnął gorętszy, złoty promień.
Jan nie ruszył się z ławki, podniósł tylko wzrok i tępo patrzał na bramę wjazdową.
— Jedzie! Tak to ona — powtórzyła Andzia.
Powóz okrążył sztachety, wtoczył się na dziedziniec. Był