razowy, kiełbasa, ser z kminkiem, wszystko proste i skromne, jak wypada koczownikom leśnym.
Jaś chrupie w zębach główkę cebuli białej i śmieje się z dziewcząt, które go za to krytykują.
Tylko Grześko podziela zdanie panicza.
— Cebula daje moc i chytrość, a krew to po cebuli tak kipi, jak w garnku. Niech panienki spróbują.
Lecz panienki się krzywią.
— Grześku, czy dziś zobaczymy łosie? — pyta Andzia.
— Jak wyjdą na żer, to zobaczymy, a jak nie, to ich człowiek nie najdzie; tak się w wiszarach a sołotwinach bagnistych zaszywają; chybaby czart ich nalazł.
— Niechno Grześko nie mówi tego słowa w tem miejscu — szepcze Tarłówna.
Ale Lorka jest odważniejsza.
— Ja się tam nie boję, owszem, ciekawam djabła, może on tu gdzie siedzi za krzakiem?
— Za krzakiem nie — odrzekł Grześko — bo blisko ognia to on nie siada, ma dosyć w piekle, na co jeszcze się na świecie prażyć. Ale pod mostkiem to on jest, ja go nieraz widział, ja na niego mam zaklęcie, niech się panienki nie boją.
— To Grześko czarownik?
— Czarownik nie czarownik, choć ludzie mnie takim zrobili, ale często tędy łażę przy obchodzie służbowym, to i czasem strach. Stary borowy Kuźnik nauczył mnie tego zaklęcia, to już teraz ja spokojny. Tylko jak mijam mostek, to idę tyłem, patrzę mocno na most i gadam zaklęcie; już wtedy nie ruszy.
— Jakież to zaklęcie, — powiedzcie?
Grześko bronił się.
Umyślnie tego nie można mówić, bo straci siłę.
Obiecał, że po podwieczorku pójdą przez mostek i wtedy usłyszą.
Zgodzili się chętnie. Jaś nalegał, ażeby Grześ opowiedział im, jaki jest początek legendy o mostku. Zaprosili starego na podwieczorek, dając mu wielką porcję jedzenia. Sami zaś zabrali się do poziomek, uzbieranych po drodze. Pełen koszyczek jagód świeżych, połyskujących wewnętrznym sokiem, wzbudzał apetyt. Czerpali zeń garściami, sypiąc do ust i miażdżąc jagody z rozkoszą. Wreszcie dno zabłysło w koszyczku. Leśnik ocierał już wąsy brzegiem kapoty, dziękując panience, bojarzynce, jak nazywał Handzię.
— Teraz Grześ niech opowiada.
Usiadł w kuczki, rękoma objął kolana, wpatrzył się w ogień buzujący i zaczął mówić głosem rozwlekłym, trochę przez nos.
— Dawno to było, bardzo dawno, jeszcze ten kraj był pod polską koroną. Rządził wtedy najmiłościwiej król, wojownik wielki, co turków tęgo łupił, a nazywał się Jan Sobieski.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/26
Ta strona została skorygowana.