kiem. Oczy, jak dwa płomienie wświdrowały się w Andzię, bladą jak zjawisko, rzekła z mocą w głosie, wprost do dziewczyny.
— Pragnę tego i chcę. Ostatnią wolę umierającej, spełnić trzeba. Jan kocha ciebie od dawna, miłością wielką, jest zacny, ma złote serce. Były przeszkody... Milczałam. Wola Boża. Teraz ich niema. Ciągle po tamtym biedaku płakać nie będziesz. Życie i młodość ma swoje prawa. Szczęścia w domu nie zaznasz u ojczyma... już wiesz... jaki on jest. A... Jan cię kocha.
— Mamo... matko... na Boga! Nie zmuszajcie jej, nie żądajcie... — szeptał młody człowiek trzęsąc się cały.
— Daj mi Andziu słowo, tu... zaraz... niech ja was pobłogosławię, niech wam zwiążę ręce... niech się moje marzenie, choć jedno w życiu, spełni.
Umilkła, oddychając szybko. W pokoju panowała cisza grobowa, jakby wszyscy wymarli.
Po długiej przerwie chora znowu przemówiła.
— Testament mój wiadomy: Smoczew dla Jana, spłatę Lory w jego ręce powierzam. Chociaż nie jest godna miana córki, chociaż przyspieszyła moją obłożną chorobę i śmierć, ale jej przebaczam. Gdy sama zostanie matką, wtedy zrozumie lepiej, jaką mi krzywdę zrobiła. Andzi, mej prawdziwej córce oddaję to, co mam najdroższego... syna.
Znowu cisza.
Chora jakby się spieszyła. Dźwignęła się z męką widoczną i zawołała z rozpaczą.
— Dzieci moje, to... ostatnie chwile... Chcecie mnie dobić...
milczeniem?... O Boże! Daj minutę jeszcze, niech usłyszę ich słowo... przed skonem. Łaski Boże wszechmocny!
W okrzyku umierającej, w jej głosie, w twarzy i w oczach wzniesionych w górę była groza. Wszystkim zrobiło się straszno.
Jan wstał.
Spojrzał na Andzię. Była już spokojna, tylko martwo blada, rzęsy spuszczone rzucały długie, sine cienie na policzki, usta zwarte mocno stłumiły otchłań jej uczuć. Gdyby umarła, nie wyglądała by inaczej.
Smoczyńska gwałtownie chwyciła rękę Jana i wyciągnęła dłoń do Andzi ruchem stanowczym.
Dziewczyna podniosła rzęsy. Spotkała wzrok starej kobiety nakazujący, wszechmocny; jedynie może skon daje oczom taką siłę niezwalczoną.
— Podaj rękę — rozkazała.
Dziewczyna podała ją posłusznie. Była już bierna, oddana obojętnie swemu losom.
Chora złączyła ich ręce.
— Przysięgnijcie mi, że uszanujecie moją wolę ostatnią.
Milczeli głucho. Wtem odezwał się Jan, głosem wzruszonym do głębi.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/260
Ta strona została skorygowana.