Ta strona została uwierzytelniona.
Słońce zachodząc, rzuciło w okna dworku krwawe spojrzenia, gdy Andzia i Jan wychodzili z pokoju zmarłej... zaręczeni.
On nie śmiał na nią patrzeć, lecz serce mu rozsadzało uczucie, niezgodne z żałobą po matce.
Stał niby przed otwartym skarbem, zapatrzony w jego cud, ale jak złodziej, drżąc ze szczęścia i z obawy, że ten skarb nie dla niego, że on to straci, że ten blask się przed nim zaćmi, że prawa do tego cudu nie ma.
A jednak... był szczęśliwy.
Tarłówna pustkę miała w sobie bezdenną i jakąś, nie jej własną, poddańczą rezygnację.
...Tak czy owak... wszystko jedno...
...Żyć trzeba...
Słońce zapalało na niebie co raz jaskrawsze łuny, gorącą purpurą buchające.
Koniec tomu I.