Toż to wtedy żył w tych stronach bogaty bardzo pan, zamek miał harny i sług pokornych cały czambuł, rabami ich nazywali. Miał ziemi huk i stepów, gdzie tabuny koni się pasły i bory okrutne i jeziora rybne. Niczego mu nie brakło, ale Bóg jest sprawiedliwy; jak da dużo na wierzch, to mało pod spód, żeby się człek do nieba przyzwyczaił za życia, bo potem smakować nie będzie.
...Tak też i ten pan miał wszelkiego dobra w bród, a szczęścia nie było. Do czego się dotknął, to zaraz zczezło, tak poprostu, jakby topniało w ręku. Taj hodi! Bida w duszy da bida. Żonkę pojął jak obraz, miłował, hołubił, w gronostaje, sobole a aksamity stroił, świata za nią nie widział, toż mu i umarła po urodzeniu dzieciątka... i już mu stopniała w ręku, spłynęła do ziemi.
...Synka małego chował jak skarb, patrzał na niego ze strachem w oczach a modlitwą na ustach, a w sercu to mu wyło do Boga o miłosierdzie nad tym synaczkiem, ile że i paniątko to było cudne, jako właśnie mak na stepie, co go słonko majowe urodzi. Ale cóż, ojciec musiał często synka i dwór opuszczać, bo szedł na potrzeby różne, na ratunek kraju, był wielkim władyką to miał i obowiązki, a synek tymczasem na opiece sług zostawał. Stary bał się jakiego nieszczęścia, truchlał o dziecko miłowane, aż i ze strachu głupstwo zrobił. Wiadomo zły duch, co nad tą rodziną wisiał, urządził sztukę. Pan, żeby to niby opiekę dać dziecku, pojął drugą małżonkę...
Nagły dreszcz przeszedł ciało Andzi. Podniosła oczy na Grześka; i spytała głucho.
— Jakto, dał mu macochę?
— A tak, pannuńciu, myślał, że zrobi dobrze; pohane takie dobro! na pohybel jemu poszło od tej pory. Nowa żona była to niewiasta chciwa, da żądna panowania. Ścierpieć nie mogła tego, że wszelakie dobro pana miało pójść w spadku dla syna, jej się samej chciało być wielką bojarzyną, i wszystko to sobie zachować. Przymilała się do męża a łasiła, jak kocica, co ma pazury schowane. Hołubiła małego Sebastjanka, bo tak on się nazywał, żeby niby przypodobać się panu, a w duszy miała podłe myśli da złe zamiary. Chciała nieraz coś zadać małemu, żeby zczez, ale bała się sądu pana, a i pan też, jakby przez serce ostrzegany, nianię starą a wierną przy synku trzymał, która go, jak własnego oka strzegła. Tak biegły lata za latami. Sebastjan rósł i z każdym rokiem piękniał. Macochę tylko nie bardzo honorował, jako, że detyna przeczucie miewa czasem. Pacholęciem będąc, konia dzielnie dosiadał, łuk tęgo naciągnąć umiał, z rusznicy to tak walił, jak rycerz najlepszy.
...Nie było dla niego konia, nie było trudu, ani strachu żadnego, rósł rycerz Boży, dzielny a śmiały i gorący, jak ogień.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/27
Ta strona została skorygowana.