Piękny taki, że ludzie się za nim oglądali, bo jak się wystroił w te wszystkie pańskie barwy a kierezyje, w pasy łuckie...
...Jak nadział zbroję rycerską z mieczem w ręku, to jak święty Jerzy albo Michał Archanioł, wyglądał. Cieszył się nim ojciec, cieszyli wszyscy, i lubili bardzo, bo dobry był, a przymilny i dla panów, i dla sług. Nic jemu nie mogła zrobić macocha; raby dworskie rychło dorozumieli się, że pani panicza nie lubi, że tylko nie śmie ale nosi w sobie gadzinę na niego i dobrze go pilnowali. Tak szły lata i oto Sebastjan wyrósł na rycerza, miał już lat 20. Ojciec woził go na pańskie dwory i na królewski dwór, nigdzie nie oddawał, bo mu syna żal było w świat puszczać; miał w dworzyszczu swoim mnicha mądrego, jezuitę, ten go uczył nauk różnych i miał takich rycerzy, co go z wojenną sztuką obznajmiali. Ale ot stała się obraza boska; macocha zakochała się w pasierbie swoim. Grzeszne myśli opadły niewiastę, pożyłą już, a jeszcze nie starą, poczuła żądzę do młodego rycerza, chciała go dla siebie zniewolić...
— Co on mówi? nie bardzo rozumiem — szepnęła Tarłówna.
— Ja rozumiem doskonale — odrzekła Lorcia, zerknąwszy figlarnie na towarzyszkę.
Jaś zrobił komiczną minę.
— No i co i co dalej? — podchwycił.
— A cóż, nieszczęście! Jak raz taki wąż kusiciel zagnieździ się w duszy a kusi ciało, to żre dotąd, aż dożre się do zbrodni. Macocha zaczęła judzić młodego; bezwstydna była jucha, gładka jeszcze; młody bojarzyn niewiast dużo w domu nie widywał, a już czuł Bożą wolę. Tatko strzegł, jak świętego, nie widząc, że już chłopak się do niewiast rwie. Macocha podsuwała się i kusiła, umiała widno zdrowo takie sztuki, bo ot i zbałamuciła chłopca. Zły duch zrobił swoje. Pokochali się z sobą, macocha z pasierbem. Starego pana męczyła zmora jednej nocy, poszedł do syna, żeby się rozweselić. Niema go w izbie. Zestrachał się okrutnie i pędem do żony, żeby się może czego dowiedzieć, albo razem szukać. Bóg to wie, co jego tam niosło, może już taki los przeciwny? Wpada tedy do żony, a tu zbrodnia piekielna. To, co zobaczył, nie będę już gadać, bo...
— Mówcie, mówcie, mój Grześku kochany — zawołała Lorka.
Andzia i Jaś milczeli.
Stary borowy popatrzał na twarz Smoczyńskiej, rozpłomienioną ciekawością, z namiętnemi iskrami w oczach i pokręcił głową.
— Ale panienka to tyż... pażyrna do tego. Boże chorony.
Lorka zakwitła ponsem, Grześko zaś mówił dalej:
— Zobaczył zgorszenie i obrazę boską, taj hodi! Wstyd straszny. Wściekła się w nim dusza, zamarło serce. Nie długo dumając, chlasnął mosiężnym świecznikiem, co go chwy-
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/28
Ta strona została skorygowana.