— Oj słuchała dusza złota, a wy pannuńciu taka ot, jeszcze była maciupcia, osiem roczków wam liczyli, jak janiołeczek biegała po łące, da zbierała rydzyki, bo tu ich mnóstwo. To była jesienna pora. Bojarzyna słuchała i łzy jej z oczu kap, kap, kap... ona ich w chusteczkę i znowu cichutko, „mówcie Grześku, mówcie”. Na was patrzała i żałościwie kiwała główką. Główka też to była, Boże chorony, jaka piękna!
— Mówią, że ja jestem do mamy podobna — nieśmiało rzekła dziewczyna.
— Podobna, niepodobna, ale zawsze już nie to samo; kudyy! niby oczki, to i nieboszczka miała czarne, włosy za to, gdzie jaśniejsze, niby ciemne, a tak jakby złotem przysypane, czasem miedź, czasem dukat. Oblicze, Boże ty mój, jak u janiołów na obrazie. Wy, bojarzynko, macie włoski czarne, jak smoła i też wam nic nie brakuje, o waa! tylko, że już nie to samo, trochę się wam po ojcu dostało, i te włosy, i te włosy, i te oblicze, jasne, jak zorza, co smagłą łuną prześwituje, ale, że usta, to tyż matczyne, takie same kraśne jagody i ona miała, tylko potem zbladły, bo krew z nich wyssa... wyssali. Boże chorony!
Tarłówna doskonale pochwyciła zająknięcie się Grześka, ujęła go mocno za ramię.
— Kto wyssał jej krew? Kto??...
Stary patrzał na nią z przestrachem, gorący rumieniec okrył zwiędłe rysy.
— A któż?... choroba widno.
— Wy kłamiecie, Grześku, nie mówicie mi prawdy!
— Bo już i czas na łosie, pannuńciu. Słonko zachodzi. Ot, jak tamta panienka, da panicz do mostka się skradają. Bez zaklęcia nie dobrze! — zawołał głośno i wstał z ziemi młodzieńczym niemal ruchem.
Handzia zrozumiała, że już dziś nic się więcej nie dowie.
Zmarszczyła gęste, czarne brwi i nachmurzona trochę, poszła naprzód. Grzegorz postępował za nią, mrucząc pod nosem:
— Za co ja cię mam truć cheruwymku bożyj; jeszcze i ty się nażyjesz, da bidy najesz... bo to: świat taki zawsze, jak kiedy słonko świeci? Oj czasem smutny, da czarny... da czaarnyy!...
Andzia myślała o matce. Pamięta, że za jej życia była zawsze szczęśliwą. Przyjeżdżały często z Turzerogów na leśniczówkę. Chodząc po lasach i łąkach, dziewczynka słuchała tęsknych śpiewów matki, słuchała bajek fantastycznych, opowiadanych barwnie z zapałem młodzieńczej wiary w świat mytów, który bywał podkładem tych historji. Tu, wśród głuchej natury lasów olbrzymich, wśród bujnego kwiecia i szumu traw, znękana dusza młodej kobiety szukała ukojenia, odnajdywała spokój zatracony na wieki.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/31
Ta strona została skorygowana.