co tu jest. Jak mnie tylko bardzo uniesie, to nic i nikt mnie nie zatrzyma. Fiu!... polecę!...
— Z pieca na łeb! — mruknął Jaś.
— Zobaczysz! Andzia powodowała się sercem, wzruszyły ją żałośliwe pienia pana Kościeszy i dlatego osiadła na mieliźnie. Ja jestem inna!...
— Musiałam ulec ojczymkowi, czułam, że kocha mnie i smutno byłoby mu bezemnie. W nagrodę za ustępstwo pojechaliśmy do majątków po tatusiu. Cudnie tam jest, takie wielkie bory cieniste, jak puszcze, w nich przedziwne krzewy kolczaste, żółto kwitnące, azalje się nazywają; duże, pojedyńcze i po kilka na gałęzi, kielichy pomarańczowe, lepkie u osady i z białem piórkiem w środku. Wszystkie lasy podszyte są gęsto azalją, zapach silny, piękny, aż odurzający. Szkoda, że tu u nas ich niema. A skały nad rzeką Słuczą? Potężne, jak domy, mchem porosłe, wdzierałam się na nie z pomocą pana Hadziewicza, administratora.
— Czy pamiętasz, Andziu, jak pływaliśmy łodzią po Słuczy, łapali ryby z rybakami i jeździli na tratwach z drzewem — zawołał Jaś.
— Albo, jak byliśmy na chłopskiem weselu i pan Hadziewicz uratował nas od chłopa, pijaka, który chciał z nami tańczyć — rzekła Lora.
— A potem z mołodyciami tańczyliśmy trepaka i „oj-czoboty... czoboty“!...
— Ojczymek się wtedy strasznie gniewał, ale państwo Hadziewiczowie wstawiali się za nami. Z całej duszy lubię i szanuję Hadziewiczów. Oni jeszcze moją mamę znali, gdy była Tarłową.
— Tylko twój ojczym nie bardzo ich uznaje.
— Owszem, uznaje, ale nie wiem za co... nie lubi.
— Wspólny brak adoracji — dodała Lora.
Wtem zaszemrał głos Grześka.
— Znam ja pana Hadziewicza, czyste złoto, nikt tak dobra sierocego nie pilnuje, a nie strzeże, jak on. Za swoim takby nie baczył, jak za dziedzictwem bojarzynki. A że pana Kościeszv nie lubi... mała bieda, a czy jego kto lubi?... Nikt, taj hodi! pohana taka dola...
Andzia smutnie zwiesiła głowę.