w lesie i prosto na ptaki padło. Dlatego to one mają pióra na piersiach złote, czuby czerwone jak krew, a dzioby niebieskie czy tam jakieś. Ot cudo! Te moczary nazywają się „Krasna duszohuba“, ile, że tu kiedyś przepastne błota były i pewno nie jeden co tu wlazł duszę i ciało zaprzepaścił. Boże chorony! A krasna to dlatego, że tu tak pięknie jest, czy o zachodzie słońca, czy o wschodzie, jednaka tu krasa, i na wionę i na jesieni. Zimą, Boże-sz zmiłuj się, jeszcze dziwniej, woda tu nie marznie, ino tak błyszczy, jak lustro czarne, czasem szafirowe, albo takie ot, jak teraz liljowusieńkie, a dopiero na tym, śniegiem zawalone kępy da stogi, da biały na okół bór. Oj, już wtedy tylko patrzyć.
— Czy te stogi zeszłoroczne? — spytał Jaś.
— Gdzieżby paniczku, oho! do tej pory by dotrzymały, toż to już lipiec prawie, nowe to sianko zebrane, a potem potrawy przyjdą. Tu łąki bohate i po trzy razy się kosi, a jakie siano? tłuste, grube da miękkie...
— Patrzcie! patrzcie! co się to z moczarem robi — zawołała Andzia.
Szerokie aaa! wybiegło ze wszystkich ust, Grześko rzekł z uśmiechem na rozjaśnionej twarzy.
— Ot co! woda się krasą oblewa przed swym kochankiem słońcem, jak dziewczyna do lubego. Wiadomo, woda bałamutka.
— Nic cudniejszego nie widziałam w życiu! — unosi się Tarłówna.
Istotnie metamorfoza moczaru mogła czarować. Słońce purpurą swą wychynęło z za boru i w tej samej chwili zwiało fiolet z wód i kęp, maczając je w różu tak świetnym, że cała przestrzeń stanęła odrazu jak w rumieńcu. Liljowe szaty, jak kolwiek prześliczne, zdarte, bo oto weselne, godowe stroje przybrały na się moczary i zatonęły z rozkoszą w tej królewskiej, prześwietnej purpurze. Bogate woale karmazynu omotały stogi, puszyły się na kępach, wnikały w głąb wody, wypędzając z najciemniejszych zakątków pozostałe fjolety. I teraz już róż złocił się, coraz więcej, ozdabiał klejnotami, że perły mleczne i brylanty osiadły gęsto na źdźbłach trawiastych kęp, złote kolce kłóły wodę i wskroś moczaru płynął złotopurpurowy pył.
Łosie stały się koloru starego złota, jak posągi odlane z gruba, wykute ciężkim młotem. Już najedzone zawracały leniwie, lecz rzeźwość poranku, widok słońca podziałał na nie; jeden, widać młodszy, bryknął figlarnie, komiczny w ruchu niezdarnego łobuza. Spuścił głowę, rogami majtnął po wodzie aż nabrał na rosochy kłakcie wyrwanej trawy, potem fiknął tylnemi nogami i rzucając ogromnym łbem, to tu, to tam, pokłusował ostro wprost na czaple. Drugi stary rogacz zadarł
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/39
Ta strona została skorygowana.