czonej złotą, obfitą frendzlą, która spadała na czoło i aż na duże łuki czarnych brwi. Oczy o hebanowych źrenicach patrzały groźnie, z królewskim majestatem. Cała pierś mieniła się od świecideł, cekinów, złotych łańcuchów i różnych paciorków. Ramiona strojne w bransolety podłożyła pod głowę i z obojętnością, z dumą nawet spoglądała na ognisko i zebranych przy nim obcych przybyszów.
— Kto to jest? — spytała Andzia cyganki Onuty, najrozmowniejszej z bandy.
Stara zrobiła uroczystą minę, zaczęła mówić cicho, łamaną gwarą:
— To jest, panuńku, nasza korolowa, Zoira. Ona sobie spoczywa, bo strudzona podróżą i ona jest po dziecku. Ja przyjmowała małą córyńkę królewską; już się za węgierską stroną umnożyła.
— To wy idziecie z Węgier
— Z Węgier, panuńku złocista, od Dunaju. Hej tam zielone doliny, a od Tatrów węgierskich idziemy. Lato się powłóczy człek, by znowu zimę pod Tatrami szukać. My liczną gromadą jedziemy, nasz król Donru się nazywa, chrobry jest, dbały o swoją bandę a srogi. Ot on idzie z boru, patrzcie, panuńku.
Śpiewny, przewlekły głos cyganki i jej słowa niezbyt zrozumiałe w wymowie, dziwne czyniły wrażenie na wyobraźni Tarłówny. Trochę ją ten obóz przestraszał, ale i podniecał i nęcił. Spojrzała we wskazanym kierunku.
Szedł król obozu.
Wysoki, jak dąb rozrośnięty, potężny w barach i udach, Donru miał na sobie suty strój węgiersko-cygański. Spodnie obcisłe z żółtej skóry, wyszywane po góralsku czerwoną i granatową nicią, buty wysokie, z mosiężnemi klamrami, na środkowych wycięciach, prawie na kolanach; koszula czerwona wyglądała z pod bogatego serdaka na czarnych baranach; doszczętnie zaszytego złotem i blaszkami w kształcie dukatów. Włosy miał czarne, twarde, jak z grzywy końskiej, i tłuste, posplatane w drobne warkoczyki. Czapka ogromna, dziwaczna jakaś, naszyta złotemi sznurami, miała kitę ze złocistych trzęsień, łańcuch gruby wisiał mu na piersiach aż do pasa szerokiego, pełnego kieszonek, klamr, rzemyków i złotych guzów. Brody nie nosił, tylko olbrzymie wąsiska, rozczochrane, stanowiące rażącą sprzeczność z wymuskanemi warkoczykami włosów. W ręku niósł kij ogromny, ostro okuty z łańcuszkiem.
Olelkowicz szepnął do Andzi:
— Znam tego cygana. Był raz ze swą bandą w moich lasach, ale wówczas mniejszym zdawał się władcą — dodał z uśmiechem.
Przemówił do króla, przypominając mu się. Donru grzecznie ale z powagą podniósł lekko czapkę i bez ceremonji po-
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/46
Ta strona została skorygowana.