wielka i ciężka, trochę zgarbiona. Miała na sobie obfite zwoje kolorowych łachmanów, głowę omotaną w chusty, sznury korali i bursztynów na piersiach, pierścienie na palcach. Twarz stara, żółta, prawie czarna, pomarszczona okropnie niby kora wiekowej sosny. Oczy jak żużle iskrzące, straszne, czarne otchłanie, bezzębne zaciśnięte usta z wyrazem surowym. W twarzy jej była mądrość i groza tak wybitnie odmalowana, że uderzyła wszystkich.
— Okropna jest ta wróżka — szepnęła Tarłówna.
Makruna kiwnęła głową gościom i siadła na podścielonej płachcie koło ognia.
Zamyślona była i smutna. Donru i Zoira usadowili młode towarzystwo na honorowych miejscach obok Makruny, stare i młode cyganki usługiwały zręcznie, podając jedzenie na talerzach tylko dla gości; cyganie wszyscy jedli z kotła lub mis po kilku z jednej, kobiety czekały aż zjedzą mężczyźni, tylko Zoira wyłączona z tej rutyny jadła z osobnej porcelanowej misy.
— Jak żyję nie kosztowałem takiego buljonu — wychwalał Olelkowicz. — Przyszlę wam tu mego kucharza w naukę.
— Jasny pan niech tego nie robi, bo się jeszcze kucharz kraść nauczy od nich — mruknął Grześ.
Andzia zaniepokojona, spojrzała groźnie na starego, ale Donru zaśmiał się, pokazał w śmiechu białe, wielkie zęby i rzekł z najzupełniejszą swobodą:
— Niech się pan „pobereżnik“ (leśnik) nie stracha, my jemu zwierza nie strzelamy, pokąd tu stoimy, jak odjedziem dalej, to nasze prawo wtedy tutaj jechać za mięsem.
— A co! — nie mówił ja pannuńci? Już u nich taka moda.
— Ejże! — to ja może własne kury i indyki zjadam w tym buljonie? Hę! — zawołał Andrzej.
— Co panuńku zjadasz to twoje, aby smakowało — rzekła nagle cyganka-worożycha.
Donru zmarszczył się, lecz nic nie odpowiedział, nie przestał jednakże być gościnnym, bo wnet znalazł dzbanek wina węgierskiego i słoninę z papryką, typowo węgierski przysmak.
Donru często patrzał na Tarłównę długo i uważnie, aż ją ta niema obserwacja zaczęła drażnić. Cygan sam się wytłómaczył.
— Panuńka podobna jest na naszą cygankę, w nasze szaty przywdziać, z nami za hej węgierską granicę iść, toby i mało kto poznał, że nie nasza. Teraz to pańskie dziecko jest. Liczko by w boru poczerniało, bo za białe, oczki by inne zara były jak u dzikiej kozy górskiej, ot jak u Zoiry. U nas to życie, orły na górach, my na dolinach, ale my z nimi bracia oni i my swobodę miłujem.
Zamyślił się, potem rzekł jeszcze:
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/49
Ta strona została skorygowana.