— Dziwy, dziwy, rączka mała a duża księga... Znaki...
znaki... trudne są tu te znaki — a ważne. Mościa damulka śmiała jest w sobie, a strachliwa, zdaje się; śmiała, bo młoda, urodna, bogata, idzie we świat niby złoty dla niej, ale chmury suną czarne... od nich płynie strach... O... o... i nieszczęście O... o...
Andzia szarpnęła się, cyganka ją przytrzymała.
— A ot tu linijki cienieńkie, ale one grube w znaczeniu; dwie dusze one ciągną za sobą w przepaść, dwie niedole przez nie, a trzecia własna, własna niedola o... i ciężka. Nad sokolicą bujną czarny kruk kracze, wywłóczy dolę z niej, pióra poszarpie... O... smutek... Sokolica już słaba, omdlewająca padnie na pierś sępa dzikiego, co się za orła przedstawi... o... ten resztę krwi puści... obedrze... o... o... prawie nagą ostawi... A tu!... Ach!... O!... O!...
Worożycha gwałtownie puściła rękę Andzi i palcami zacisnęła sobie oczy z taką boleścią i zgrozą jakby zobaczyła zbrodnię.
Wszystkich ogarnął przestrach paniczny. Tarłówna siedziała, jakby we śnie pogrążona, nad nią stał blady, przerażony Jaś i Olelkowicz.
Cyganka, po długiej chwili ciężkiej zadumy, ocknęła się, wyjęła z zanadrza plikę kart; brudne były, ale niezwykłe. Zaczęła je rozkładać na kolanach, siedząc po turecku, tuż przed Andzią. Karty sypały się jak barwne motyle, ona je tasowała, znowu rozsypywała, dała je Annie pomieszać i wreszcie ułożyła odpowiednio. Palcem szarym jęła wodzić po nich, straszne źrenice wpiły się w barwną mozaikę, zaczęła mówić:
— I tu... i tu... tak samo, burza tam, gdzie zdaje się pogoda..., chmury, chłód. Jeden łańcuch twardy na was troje.
Łańcuch trzyma w dziobie krwawym kruk czarny. O... o... tu wy, mościa damulko, sokolica..., o!... a tu młode dwa sokoły; jednego serce bujne zabite, drugiego ranne... ciężko krwawi, nie ścierpi niedoli, nie! Zatrata nad nim wisi... A ot tu sęp!... Dziki on i nie dziki..., ważka osoba..., trudna!... on jeszcze we świecie. Jeszcze chowa go świat... i nad nim zagłada... o!... o...
— Kto są te dwa sokoły? — spytał Jaś drżącym głosem.
Cyganka milczała.
Po długiej chwili dopiero, wolno podniosło wzrok ponury na Jasia i na Olelkowicza, spuściła go potem znacząco na Andzię i rzekła dobitnie:
— Jeden łańcuch was skuwa i dola jedna...
Zaległa cisza. Płomień, podsycony na nowo, huczał, syczał, wrzał. Zerwał się wiatr, kłęby dymu gnając wprost na grupę wróżby. Słońce zaszło za obłok, cień szary, niemiły zaległ jasną przedtem polanę. Dreszcz wstrząsnął Andzią, ale
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/51
Ta strona została skorygowana.