nętną. Zanadto przypominała swą matkę, nazbyt wiele posiadając w duszy charakterystycznych znamion tamtej. Tych objawów bał się pan Teodor. Drażnił go widok Andzi, odwrócił się szybko i ruszył w głąb alei. Nagle zdumienie i gniew razem umiejscowiły go. Ujrzał pod drzewem stojącego Jasia, z oczyma wlepionemi w balkon, z twarzą natchnioną prawie. Złość straszliwa porwała Kościeszę i zatargała nim. Bez namysłu krzyknął podniesionym głosem:
— Co ty tu robisz!?
Chłopak drgnął, potem zbladł nagle.
— Co tu robisz, pytam?
— Nic, stoję i patrzę — odrzekł Jaś najniedorzeczniej.
— Kogoż tak podziwiasz, gołębie? — syknął Kościesza.
Smoczyński poczerwieniał, z żalem spojrzał w oczy panu Teodorowi i bąknąwszy coś niewyraźnego, chciał odejść, lecz ojczym Andzi zatrzymał go, mocno ścisnąwszy mu ramię. Nie panował już nad sobą, unosiła go wściekłość, zamruczał groźnie.
— Słuchaj, ty... smyku... zapowiadam, że dosyć tych amorów; do książki, smarkaczu, tam twoje miejsce, rozumie... kawaler?
Puścił oniemiałego Jasia i odszedł, lecz jeszcze raz odwrócił się, wołając:
— Ostrzegam ostatni raz.
Poczem znikł za drzewami.
Jaś stał bez ruchu, miał wrażenie, że uderzono go w głowę, jakiś szum głuchy, nagła niepamięć w połączeniu z bolesną świadomością spełnionego faktu.
Co się stało, za co?... dlaczego?
Więc nie wolno mu patrzeć na nią?... a przecież od dziecka był towarzyszem jej zabaw, był jakby bratem jej rodzonym, jest zaś kuzynem. Przez głowę mu nigdy nie przemknęła myśl, że mu zabronią patrzyć na Andzię, że ktoś będzie to uważał za złe i to kto jeszcze?... pan Kościesza. Za co? o co? Minęło odurzenie, a przyszła nagła refleksja. Z całą brutalnością cisnęła w mózg chłopca przenikające na wskroś światło przejrzenia. Czyż on istotnie jest dla Handzi tylko bratem?... czy patrzy na nią jak na siostrę?... czy Kościesza nie dojrzał w jego wzroku błysków obcych braterskim uczuciom, czy nie spostrzegł, co się z nim dzieje?
Oblała Jasia krew gorąca, wartka w tej chwili i wzburzona do dna. Zrozumiał, że Andzię kocha.
Uczucie to przyszło doń sam nie wiedział kiedy i ogarnęło go przemocą.
Zawstydził się. Odrazu to odkryto, rzucono mu w oczy urągliwe słowa... „smyk, smarkacz”, odesłano do książki, bo tam jego miejsce. Niewolno mu jeszcze kochać nawet An-
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/58
Ta strona została skorygowana.