dzi, może właśnie głównie jej. Ona taka śliczna jak kwiatek — myślał z goryczą. Cóż ja przy niej znaczę?
Z ideałów spadł nagle do realnych kombinacji, uprzytomnił sobie, że Handzia jest bogatą dziedziczką, że będzie wielką panią, on zaś biedny. Już teraz zarabia korepetycjami, aby nie być ciężarem dla matki, która zaledwo zdoła opłacać jego wpisy szkolne, resztę wydając na Lorkę i inne potrzeby majątkowe, spłacając długi nękające Smoczew w okropny sposób.
Cóż on? Skończył szkołę z trudem, z wysiłkiem wielkim; nie miał zdolności, umiał tylko pracować.
Teraz wstępuje do uniwersytetu na agronomję, chce być gospodarzem, rolnictwo ciągnie go i nęci. Ale cóż ono mu przyniesie prócz uroków czysto zewnętrznych? Czy da mu zadowolenie istotne, czy on swe ideały uplastyczni na terenie Smoczewa? Będzie pracował, dorabiał się, wyrobi sobie byt materjalny; jeśli utrzyma Smoczew ciężką pracą, to uzyska samodzielność i niezależność, nic nadto. Gdzież miejsce na marzenia, gdzie ulokować ideały, które rosną i proszą się o wysłuchanie?
Pierwszym punktem tych marzeń przedsłodkich była Handzia, myśl o niej zrosła się z mózgiem Jasia. Widział ją zawsze przy sobie w dzieciństwie i przyszłości bez niej nie rozumiał. Nie mówił o tem ani jej, ani nikomu, nawet sam przed sobą, nigdy jasno nie stawiał tej kwestji, lecz pomimo to nosił Andzię w duszy, pielęgnował ją tam starannie i czasem zapatrzył się na nią jak na drogi swój, bardzo piękny obrazek.
Strącono go z rojeń subtelnych, oderwano wzrok od niej, wyśmiano go, zbeszczeszczono jego uczucie, jego zapał słodki, a cichy jak delikatna woń kwiatka wiosennego — pierwiosnka.
Co teraz? Odejść. Pożegnać ją raz na zawsze, iść w świat nauki, do pracy, tu już nie powrócić nigdy, nigdy!
A matka, a Lorka? Jest jedynakiem, zatem obowiązki syna, brata i obywatela wiążą go ze Smoczewem, musi tu od czasu do czasu powracać spotykać Andzię. Jak to znieść, jak pogodzić? Powie jej, że w Turzerogach może się już więcej nie zjawi, jak ona to przyjmie?...
Żal, gorycz i zarazem nagła ciekawość wrażenia Andzi walczyły w sercu młodzieńca, gdy szedł wolno brzegiem wielkiego stawu, po za parkiem Turzerogskim. Postać jego w białej bluzie odbijała się w wodzie, lekko zamglonej mrokiem wieczornym. Zapach mdły ryb i wodorostów zaprawny parnem powietrzem dławił Jasia, zmrok po zachodzie słońca wywoływał taki sam refleks w jego duszy, którą ponure oblokły cienie. Duszno mu było i ciężko, miał uczucie, że wielkie liny chmielowe, zwieszone z drzew nad wodą, chrzęszczą szyszkami, oplątują go i ciągną gdzieś w przepaść, że drzewa wyniosłe opierają mu na ramionach swe konary niby ze spiżu ulane. Źle mu było w
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/59
Ta strona została skorygowana.