tej głuszy parkowej nad wodą, już ciemną, jak rozpłynięty metal ziejącą wilgotnym oparem. Żaby zawodziły swój wiekuisty hymn wieczorny, grały derkacze na łąkach po za stawami, jakby nawołujące się pastuszki nocne. Młodzieńcowi głosy te przypomniały niedawny pobyt w Wilczarach, wycieczki z Handzią i ze starym Grześkiem, wszystkie uroki tych wędrówek wśród natury, ich słodkie, dobre pamiątki. Ot, naprzykład derkacze, Grześko nazywał „czynownikami“ dla tego, że wołanie ich brzmi: „dery-bery — derybery“, jak się z tego Handzia śmiała. Jakie to były błogie czasy, i tak niedawne. Mogli dłużej przebywać w lasach, dlaczego Kościesza zabronił? Czyżby już spostrzegł, to co dziś i chciał przerwać?
— Ależ nie, wtedy jeszcze ja sam byłem nieuświadomiony, co się we mnie poczyna — myślał Jaś, i nagle zadrżał.
Cyganie, szatry, wróżba starej Mokruny... ach tak, wtedy pierwszy raz drgnęło mu serce odmiennym dreszczem, lecz to jeszcze nie samo objawienie, to był tylko strach o Andzię po okropnej wróżbie. Nie on sam i Olelkowicz odczuł tę chwilę i on długo nie mógł zapomnieć złowrogich słów cyganki. Olelkowicz?...
Jaś przystanął. Oczy smutne utkwił w czarnym stawie i zdumiał się tak, jakby ujrzał cud.
— Olelkowicz także kocha się w niej; pocóżby walił tyle mil, dlaczego zaniechał ulubionych polowań i co parę dni przyjeżdża do Turzerogów?...
— Kocha ją napewno!
Jaś załamał ręce. Tu niema rywalizacji. Olelkowicz młody, piękny, bogaty... i... on, studencina biedny, Smoczyński. Andrzej nawet go za rywala nie uważa, gdyby go zastał przed balkonem, kto wie, może postąpiłby mniej więcej tak samo, jak Kościesza. Szczęściem nie domyśla się zapewne w młodocianym Jasiu uczuć głębszych dla Andzi. A sam?... Czy kocha ją?
Niby lekka myśl ratunkowa przewinęła się w umyśle chłopca postać Lorki. Może on do niej, może ona? Ech nie! Ktoby ją wybrał tam, gdzie są obie? Więc rywal i zapewne zwycięski.
Rozpacz targnęła sercem młodzieńca, taki żal, taka bolesna skarga, takie poczucie własnej nicości, bezmiar niedoli, że chłopak, jak podcięty ostrym batem, zgiął się i padając na kolana zaszlochał płaczem serdecznym, dziecinnym. Twarz, rozpaloną tulił do mokrej trawy i zanurzony w jej spryskanym od rosy kożuchu, łkał rzewnie, najnieszczęśliwszy w tej chwili chyba ze wszystkich ludzi.
Dokoła niego kumkały żaby; „dery-bery“, zawzięcie wołał derkacz — „czynownik“, wiatr nocny zerwał się jakby po to, by zgłuszyć szlochanie chłopca, muskał go łaskawie po gło-
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/60
Ta strona została skorygowana.