wie spoconej i łagodził jej ból. Zwisły nad młodzieńcem splątane ljany chmielów, kapiąc mu rosę za kołnierz niby orzeźwienie. On nic nie czuł, nic nie słyszał. Ból wielki i pierwszy w życiu targał nim potężnie, czuł się nędzarzem, wypędzonym od Andzi, pozbawionym praw przebywania z nią, patrzenia na nią. Musi odejść, zostawić ją tu dla Olelkowicza raz na zawsze, raz na zawsze.
Im dłużej rozpaczał, tem Andzia wydawała mu się dalszą, niedościglejszą. Rosła, ogromniała mu w rozegzaltowanej wyobraźni, że już płakał nie tylko jak po stracie jej, z uczuciem krzywdy dotkliwej, lecz i z bólu ambicji, że mógł podnieść na nią swój wzrok; i że on, uczeń, ośmielił się w niej zakochać. Ale dlaczego taka piękna i dobra, dlaczego taka swoja, niby siostra najlepsza? Co ona o nim pomyśli, gdy się dowie, że on ją kocha, że go odpędzili, że już go więcej może nie zobaczy? Czy pożałuje go, czy zapłacze?...
— Handziu, Handziuniu, Aniu złota! — zawył Jaś, cisnąc kurczowo skrzywione usta do wilgotnej ziemi. Wlepił się ciałem w trawę i cierpiał jak potępieniec. W głowie przewalał mu się szum nieznośny i dzwonienie przykre, był spotniały, jak wyciągnięty z gorącej kąpieli. Oczy piekły go niewymownie, ale i dreszcz zimny raz i drugi wstrząsnął nim dotkliwie. Wiatr wzmógł się ostry, głośny, już nie łagodził, lecz szarpał Jasia za włosy, chcąc go poderwać z ziemi.
— Wstawaj nieszczęsny! wstawaj — jęczał mu wiatr w same ucho.
Szyszki chmielowe ciapiały go po szyi i skroniach, szemrząc gniewnie...
— Na pomoc biegnij, na ratunek, otrzeźwij się patrz!...
Smoczyńskiemu pieczenie powiek dokuczało straszliwie. Podniósł głowę, otworzył oczy. Ujrzał blask czerwony, ale myślał, że z płaczu ma łunę w źrenicach. Dzwonienie w uszach rosło potężnie. Nie było złudą. Dzwon ten zastanowił go.
— Zwarjowałem, czy co? — szepnął z przestrachem.
Wtem wiatr z groźnym już skowytem rzucił się na niego i uderzył weń sznurem chmielowym, dzwon zaś rozkolebał się tak głośno, z taką ponurą plastyką, że Jaś w jednej sekundzie stanął na nogach.
— Co to jest? — krzyknął, trąc oczy.
Blask jaskrawy lunął mu w źrenice krwawe smugi.
— Jezus, Marja! Łuna! Pożar!!
Pognał na przełaj przez chaszcze i gazony w stronę, skąd jęczał dzwon.
Wbiegł na podwórze folwarczne; jasno tu było jak w dzień, i pusto.
Smoczyński oniemiał, stracił świadomość gdzie się znajduje, biegał to tu, to tam, szukając ognia i ludzi, aż ktoś na niego krzyknął.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/61
Ta strona została skorygowana.