Teraz dopiero ujrzał przy świetle łuny kilkunastu ludzi na dachach budynków z wiadrami wody, ktoś szarpał gwałtownie za drut od dzwonka folwarcznego, ktoś wołał po małorusku:
— Jakij tam durnyj wołoczytsia?... idy do pożaru, nas tu pan bohaćko ostawył, ne dopustym ohnia.
Jaś skoczył w stronę głosu i uderzył się o drabinę w czoło, pojęcia nie miał co i gdzie się pali, gdyż łuna skrywała za budynkami swój zasadniczy stos; płomienia nigdzie nie było widać. Chłopak rzucał się jak wściekły.
— Może win sam podpałył i teper zdurniał? Hej! Kto ty?...
— krzyknął z dachu ten sam głos co poprzednio.
Ale Jaś trafił nareszcie na kołowrót między stodołami, spojrzał na wielki słup ognia wichrzący się razem z dymem czarnym, usłyszał krzyki, głosy komendy i nagle nogi się pod nim załamały, nieludzki wrzask runął mu z piersi:
— To Smoczew! Jezus!
Pędził jak opętany, z zamarłym oddechem w piersiach, z zastygłym krzykiem na ustach.
— Matka! Matka!
Przesadzał szerokie bruzdy, zatoczył się raz na wielką kopicę zboża, upadł głową na dół, ugrzązł w słomie. Porwał się nastroszony kłosami i znów biegł, i znowu padał. Nogi mu drżały, potykał się o każdy kamień, zziajany, przerażony. Był bliżej i bliżej. Już widzi, że pali się dwór, czuje gorąco od ognia, słyszy świst wody strzykającej z sikawek, mechaniczny stuk tłoków i zgiełk okropny, i wrzawę. Aż nagle w tej gro madzie buchnął wielki krzyk, pełen zgrozy.
— Panienkę ratujcie! Panienka.
— Pannuńcia, żywo! żywo! Hej ludy!...
— Hospody, wże po nej!
Jaś ugłuszony wrzaskami i trzaskiem pożogi, stanął tuż przy sikawkach, ujrzał widok, który ściął mu całą świadomość; myślał przez chwilę, że śni.
Po drabinie, opartej o płonącą ścianę domu, wśród fal ognia, żaru i skłębionych żmij dymu, schodziła Andzia, dźwigając jakiś ciężar wielki, z widocznym wysiłkiem. Wisiała w powietrzu nad czerwono-złotą zawieją płomieni. Dokoła niej tryskały grube węże wody z sikawek, rozpadające się na pióropusze; z sykiem szły w zawody ze słupami iskier i grzywą krwistą pożaru. Chroniły ją od ognia prądy wodne, lecz lada moment drabina mogła runąć w stosy żaru, chłonąc wszystko.
Kilku chłopów podbiegło szybko i nastawiło ręce.
Andzia w czerwonej sukience, przemokłej i opalonej, z szmatą mokrą na głowie pracując ostatkami sił, zniosła swój ciężar na ziemię, ale tu już chwycili ją chłopi i odnieśli daleko od ognia w bezpieczne miejsce. Jaś oprzytomniał.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/62
Ta strona została skorygowana.