— A tak, on myśli, że mnie łatwo usunie, solą w oku jestem dla niego. Ale djablo się myli, źle trafił!
Jaś nie miał czasu rozmyślać nad słowami Andrzeja, bo pociągnięty przez niego, biegł do pożaru, coraz gwałtowniej rozwichrzonego w morze ognia i dymów.
Żywioł rozpasany ział z potwornej mordy co raz nowe kłęby ogniste, rzucał zarzewie na prawo i lewo, miotał się, kipiał, chlustał płomieniem, że folwark cały wyglądał jakby jeden piec straszliwy, rozpalony do granic najwyższych. Tarzał się ogień przez wiatr podrzucony, walczył zajadle z prądem sikawek, lekceważąc je sobie.
Paliła się oficyna, tryskał ognistemi fontannami słomiany dach stodoły. Pożoga szeroko rozwiała swój sztandar, niosła go już w tryumfie. Ludzie przy sikawkach omdlewali z trudu, chłopcy folwarczni nie mogli nastarczyć wody do beczek. Kobiety nosiły ją wiadrami. Obrona była dzielna, ale siła ognia zwalczała wszystko. Olelkowicz objął główną komendę, głosem donośnym dawał rozkazy, sam jak zręczny strażak pracował gorliwie. Wyprowadzał krowy z płonącej obory, które z rykiem, tracąc zwykły instynkt zwierzęcy, parły z powrotem do ognia. Pojedyńcze sztuki ginęły, przywalone rozpalonemi krokwiami dachu, opadającego z łoskotem i złowrogim sykiem płomieni.
Owiec nikt nie mógł wyprowadzić z zajmującej się owczarni; stłoczone w jedną beczącą gromadę drżały, przytulone do siebie ciasno.
Nie pomagały baty, ani oszczekiwania mądrych psów, ani znajomy głos owczarza. Głupie stado oddawało się dobrowolnie na śmierć, bojąc się zdobyć na energję ucieczki. Uratowała sytuację Butkowska, która nadbiegła, słysząc alarm koło owczarni.
— Płótna białego, dajcie, kłąb płótna! — wrzeszczała rozpaczliwie.
Wnet Andzia, Lorka i parę dziewuch skoczyło do mieszkań bab folwarcznych, przydźwigały mot olbrzymi zgrzebnej, dobrze wybielonej tkaniny. Rozwinięto kłąb u stóp drzwi owczarni i puszczono długą białą drogę w stronę pola. Potem siłą przemożną kilkunastu chłopów parło gromadę owiec z tyłu, byle do progu, byle do progu. I oto owieczki stanęły nad białem gościńcem płótna, ich drogą zbawienia.
Pierwsze z brzegu spuściły noski, powąchały i, zachęcone jakąś magiczną mocą, idącą od tej bielącej połaci wśród czarności nocnych, przejaskrawionych pożarem, ruszyły nagle zgodnym, szybkim truchtem na biały szlak. Bek ich brzmiał żałośnie, ale wysypały się wszystkie z pospiechem już naglącym, już nerwowym, jakby dopiero teraz poczuły niebezpieczeństwo. Stado było uratowane, budynek spłonął do reszty.
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/65
Ta strona została skorygowana.