Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/68

Ta strona została skorygowana.
VI.
Powrotne echa.

Bryczka uwożąca młodego Smoczyńskiego z Turzerogów, ruszyła ostrym turkotem na brukowanym podjeździe. Chłopak blady, sztywny uniósł czapki nie patrząc na pozostałych, którzy zgromadzeni na ganku przesyłali mu pożegnalne ukłony.
Pani Malwina płakała, zwieszona ciężko na ramieniu Andzi. Lorcia nie mogła matki uspokoić, przeciwnie, jej dobry humor wyraźnie panią Smoczyńską drażnił. Tarłówna stała cicha; łzy wolno spływały jej po policzkach. Kościesza ponuro patrzał na te łzy. Kamienna twarz jego miała wyraz zjadliwy, jakby wyraz oczu węża przed ukąszeniem. Wzrokiem obrzydłym mierzył Andzię, pełzał po niej, snać walcząc ostatkiem cierpliwości, by nie zdławić tego jej płaczu, by nie wybuchnąć strasznie.
Ale się przemógł. Podszedł do Andzi i niespodziewanie ucałował ją w czoło.
Popatrzyła na niego ździwiona.
— Egzaltowane dziecko — rzekł Kościesza z przykrym uśmiechem. — Czego tu płakać?... Chłopak nie jedzie na wojnę, lecz do uniwersytetu. Uczyć się powinien.
— Ach! panie, to takie zrozumiałe, ale w naszem położeniu... — jęknęła pani Smoczyńska —... ja zostaję bez dachu nad głową... To straszne.
Kościesza zatrzymał na końcu warg słowa... „ma pani mój dach przez kaprys Andzi“, lecz nie wypowiedział ich, machnął ręką i wszedł do wnętrza domu. Pani Malwina załkała. Andzia jęła ją łagodnie pocieszać. Lorka zaś palnęła szorstko:
— Niech mama nie beczy, bo jeszcze nas pan Kościesza wyrzuci i naprawdę dachu nie będzie. A że Jaś zostanie studentem, to dobrze. Może kiedy kolegów przywiezie na święta, albo na wakacje?
— Loro, jesteś taka dziwna, zostaw przynajmniej teraz ten swój ton...
— Ja wiecznie płakać jak mama nie potrafię! — bryznęła dziewczyna i pędem zbiegła ze schodów do ogrodu.